[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Rozumiem  rzekł Stuart.  Jakby zadawanie śmierci następowało po namyśle albo było
eksperymentem.
 Jakby przyjemność czerpał nie z zabijania, ale z tego, co robił przed nim. Chodziło mu o
ból. A kiedy byli już tak znękani, że nie reagowali na tortury, tracił zainteresowanie. 
Jednak nie do końca. Eksperyment, jak powiedział Stuart, bardziej pasował do tego, co
starałam się wyrazić.
Tolliver był blady, jakby szarpały nim mdłości.
 Tamta jasnowidzka mówiła co innego  stwierdził Klavin zaczepnie.  Twierdziła, że
zabójca siedział i czekał na moment śmierci, czerpiąc z tego ekstatyczną przyjemność.
 W takim razie ma rację  wycofałam się natychmiast.  Xylda ma zdolności widzenia, ja
nie. Chyba że...  urwałam.
Agenci przypatrywali mi się z dobrze znajomym wyrazem na twarzach. Mówił on jasno i
dobitnie, jakby wypowiadali słowa na głos:  Patrz na nią. Teraz zmieni wersję i będzie się ją starała
dopasować do historyjki, jaką nam sprzedała tamta wariatka .
 Czy rozważali panowie  zaczęłam powoli, bardzo opornie  że sprawca mógł mieć
wspólnika?
Obaj wybałuszyli na mnie oczy. Nie potrafię czytać żywych tak dobrze jak umarłych. Do tej
pory radziłam sobie z agentami zupełnie niezle, ale teraz naprawdę nie miałam pojęcia, co
odzwierciedlają ich miny.
 To wszystko, co mogę powiedzieć  oświadczyłam, wstając. Tolliver również podniósł
się pospiesznie.  Czy możemy wyjechać z miasta?  zapytałam.  Natychmiast?
 Tak, proszę tylko zostawić informację, jak w razie czego skontaktować się z panią i
bratem  powiedział Stuart tonem, który wyraznie sugerował, że nie marzy o niczym innym poza
ujrzeniem naszych pleców.
 Nie jestem jej bratem  warknął Tolliver wściekły. Zabrzmiało to tak, jakby wykłócał
się z nimi na ten temat co najmniej od godziny.
 W porządku  ustąpił Stuart zaskoczony.  To bez znaczenia.  Wzruszył ramionami. 
Możecie jechać.
Sama byłam tak zdumiona wybuchem Tollivera, że mało nie zapomniałam zabrać torebki.
Tolliver ruszył z kopyta, zostawiając mnie z tyłu. Gnał tak przez cały posterunek, a ja
dreptałam za nim, usiłując nadążyć. Dodatkowo spowolniły mnie ciężkie drzwi, z którymi chwilę
niezbornie walczyłam. Dogoniłam go dopiero przy samochodzie.
Opierał dłonie na dachu, wbijając wzrok w szary lakier. Grupka reporterów coś tam
wykrzykiwała w naszym kierunku, ale zignorowaliśmy ich kompletnie. Nie miałam pojęcia, co
powiedzieć. Stałam w milczeniu, czekając, aż się odezwie. Wsiadłabym do samochodu, ale Tolliver
trzymał kluczyki w ręce. Mżawka zgęstniała, przechodząc prawie w deszcz. Mokłam i marzłam.
W końcu Tolliver wyprostował się i bez słowa piknął zamkiem. Zstąpiłam z krawężnika,
otworzyłam sobie drzwiczki, wsiadłam i zatrzasnęłam je za sobą. Dzięki Bogu, lewą rękę miałam
zdrową. Wciąż milcząc, Tolliver nachylił się, aby zapiąć mi pas.
 Gdzie teraz?  rzucił.
 Do lekarza.
 Boli cię?
 Tak.
Wciągnął głęboko powietrze. Na moment wstrzymał. Wypuścił.
 Przepraszam  powiedział, nie precyzując, za co.
 Nie ma sprawy  odrzekłam, nie bardzo wiedząc, dokąd to wszystko zmierza. Miałam
kilka pomysłów. Niektóre były bardziej przerażające niż inne.
Tolliver ruszył bez wahania. Już wcześniej, podczas którejś podróży z lub do szpitala,
zlokalizował położenie gabinetu. Budynek z czerwonej cegły był niewielki, ale na parkingu stało
przynajmniej sześć samochodów. Przygotowałam się na długie oczekiwanie w kolejce.
Mężczyzna, który  nie był moim bratem , podszedł od razu do recepcji. Podał siedzącej za
szybką rejestratorce moje nazwisko, prosząc o wprowadzenie mnie do gabinetu zabiegowego.
 Trzeba troszkę zaczekać, złotko, ale to nie potrwa długo  przekonywała rejestratorka,
poprawiając okulary. Następnie pomacała delikatnie hełm lakierowanych włosów, sprawdzając
zapewne, czy fryzura się trzyma. Oho, Tolliver czynił swoje czary. Wrócił do mnie, przynosząc
formularze do wypełnienia.
 Będziemy mieli na to sporo czasu  powiedział, siadając obok na niebieskim plastikowym
foteliku.
W poczekalni oprócz nas siedziała młoda matka z niemowlęciem, które Bogu dzięki spało,
starszy mężczyzna z balkonikiem i nerwowy nastolatek z plemienia tupaczy podeszwowych.
Do drzwi podeszła pielęgniarka w zielonkawym fartuchu.
 Sallie i Laperla!  wywołała.
Młoda matka, nieomal nastolatka, wstała, tuląc do siebie niemowlę.
 Ciekawe, czy zdaje sobie sprawę, że La Perla to marka bielizny  mruknęłam. Tolliver
ledwie się uśmiechnął.
Chłopak przesiadał się z krzesła na krzesło, aż w końcu znalazł się dość blisko nas.
 To ty znalazłaś ciała  zagadnął. Popatrzyliśmy na niego. Przytaknęłam skinieniem głowy.
Teraz, kiedy już przedstawił mnie sobie, gorączkowo myślał, co jeszcze powiedzieć.
 Znałem ich wszystkich  wydukał wreszcie.  Byli raczej spokojni. No, może Tyler
czasem wpadał w jakieś drobne kłopoty. A Chester rozwalił auto ojca. Ale chodziliśmy razem na
oazy do Mount Ida.
 Wszyscy?
 Prócz Dylana. Katolicy mają swoje spotkania. Ale inne kościoły mają wspólne, w Mount
Ida.
Normalnie taka rozmowa znużyłaby mnie, ale nie dzisiaj.
 Czytałeś artykuły w dzisiejszych gazetach?  No.
 Spotkałeś kiedyś tych chłopców spoza miasta?
 Nie, nigdy  odparł zaskoczony.  Nie widziałem ich tu. Może to jacyś autostopowicze?
Przyjechali z daleka.  Nie czytałam całości.  Z bardzo, bardzo daleka.  Dla niego mogło
to być Kentucky albo Ohio. Ale chciał pewnie powiedzieć, że pochodzili spoza Północnej Karoliny.
Młoda matka wyszła z gabinetu; dziecko na jej rękach darło się wniebogłosy. Przystanęła na
moment przy oknie, po czym ruszyła do drzwi. Deszcz lał już pełną siłą. Będzie musiała przebiec
do samochodu. Pielęgniarka wezwała mężczyznę z balkonikiem. Wstał z trudem i opierając się na
podporze, powlókł do pokoju lekarza. Na przednie nóżki balkoniku założono rozcięte piłeczki
tenisowe, co przydawało ustrojstwu zawadiackiego wyglądu. Ledwie zniknął
za drzwiami, pielęgniarka wywołała nastolatka.
 Rory!
Chłopak skoczył na równe nogi i pobiegł za nią.
Zostaliśmy sami. Myślałam, że teraz Tolliver się do mnie odezwie, ale odchylił się na
krześle, przymykając powieki. Celowo unikał rozmowy, a ja nie wiedziałam, dlaczego. Coś go
gnębiło, ale zamknął się w sobie. Gdyby się boczył, ja mogłabym robić to samo. Jeśli jakoś go
zraniłam albo dręczył go osobisty problem, o którym nie wiedziałam, chciałam mu pomóc. Ale
skoro upierał się na humory, to niech się kisi w tym sosie.
Też oparłam głowę o ścianę, zamykając oczy. Musieliśmy wyglądać jak para koncertowych
idiotów.
Po jakichś dziesięciu minutach z gabinetu wykuśtykał mężczyzna z balkonikiem, a zaraz za
nim nastolatek, który wyminął go, żeby otworzyć drzwi.
 Zastrzyk odczulający  poinformował nas wesoło, czekając, aż mężczyzna przekroczy
próg. Nie miałam pojęcia, czy odnosił się do swojej wizyty, czy też towarzysza, ale kiwnęłam
głową. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • arachnea.htw.pl