armat i złowrogi świst kawałków metalu, nacierających ze
wszystkich stron. Rozdzierające krzyki, zapach krwi, podobny
do zapachu miedzi. Serce dudniące w piersi. I to poczucie,
jakże wyraziste, własnej śmiertelności. Nie. On z tego piekła
nie ujdzie cało.
Noc była ciemna, czernią otchłani. W tej czerni armaty
znów zionęły ogniem. Przypadł do ziemi i powoli, cal po calu,
czołgał się na stronę brytyjską, ciągnąc ze sobą
nieprzytomnego O'Neila. Jeśli da radę - będzie to prawie cud.
Przez kakafonię złowrogich dzwięków przedziera się
krzyk pułkownika Aldricha.
- Zostaw go, Chandler! Ratuj siebie!
Nie. Anthony nie zostawi go. Stracił zbyt wielu ludzi, nie
będzie poświęcał jeszcze jednego.
Gdzieś nieopodal wybuchł granat. Ogłuszający huk, świst
niebezpiecznie blisko. Ciepła czerwień trysnęła do oczu. Jego
własna krew.
Pokonał następny cal ziemi, i jeszcze jeden, nie
wypuszczając z ramion 0'Neila. Kula armatnia trafiła w
stojący nieopodal wóz. Wyschnięte drewno stanęło w ogniu,
roztaczając wokół siebie świetlisty krąg. W tym kręgu
Anthony i O'Neil, teraz jakże łatwy cel dla Francuzów.
Grad kul armatnich jakimś cudem go oszczędził. Ale
O'Neil szarpnął się, jakby został trafiony. Chwała Bogu, że
jest nieprzytomny.
Resztką sił Anthony dociera do swoich. Przekłada nogi
przez brzeg okopu i stacza się w dół, nie wypuszczając
O'Neila z rąk. Znużony śmiertelnie, nękany bólem,
nieruchomieje. Zamyka oczy. Ale tylko na chwilę. Przecież
tam został jeszcze Wright...
Jak przez mgłę słyszy głos pułkownika.
- O'Neil... biedny chłopak... Chandler... bardziej martwy
niż żyw. Biegnijcie po łapiducha...
- Wright... - wymamrotał, pragnąc dać im do zrozumienia,
że medyk teraz niepotrzebny. On przecież musi tam wrócić.
Zaczął podnosić się z ziemi, ale pułkownik złapał go
mocno za ramiona.
- Wytrzymaj, Chandler. Zaraz przyjdą tu z noszami.
- O... O'Neil?
- Przykro mi, synu. Nie dał rady.
- Nie!
Blade światło księżyca sączyło się przez drzewa
otaczające dom. Przez uchylone okno przedostawało się na
strych świeże powietrze, przesycone zapachami wiosny.
Gałęzie drzew, poruszane łagodnym wiatrem, uderzały cicho o
szyby, wystukując swoją nocną piosenkę.
Chloe wzbiła poduszki i usiadła. Nie mogła zasnąć z
powodu natłoku myśli, a większość tych myśli zajmował
naturalnie pan Rush. Dziś w lesie ją zaskoczył. Zwykle taki
szorstki, tym razem był rozbawiony. Po raz pierwszy
roześmiał się w głos. Szkoda, że nie robi tego częściej, bo
wesoły pan Rush podoba się jej o wiele bardziej niż tamten,
oschły. I szkoda, że jest tylko gajowym...
Zwykle jest poważny, jakby coś go trapiło. Na pewno nie
tylko ten okup. Chloe była wystarczająco spostrzegawcza,
żeby to zauważyć, także to, że pan Rush nie należy do ludzi
chętnie dzielących się swymi kłopotami.
Westchnęła i bezwiednie zaczęła skubać niebieską
jedwabną tasiemkę przy swojej koszuli nocnej - najlepszej,
należącej do wyprawy ślubnej, czyli koszuli, której jej
narzeczony nigdy nie zobaczy, ponieważ nocy poślubnej nie
będzie.
- Och, Panie Boże... - szepnęła, spoglądając na księżyc. -
Co ja narobiłam? Już nigdy więcej nie zaufam samej sobie.
Proszę, bądz mi przewodnikiem...
Nagle drgnęła i usiadła prosto jak świeca. Ktoś krzyknął
przerazliwie. Krzyk dobiegał z dołu, a więc to pan Rush. Tak,
to on. Krzyknął: Nie!", a potem słychać było rumor, jakby
coś upadło na podłogę.
Wielki Boże! Czyżby zostali zdemaskowani? A może
napadli ich jacyś rabusie?
Wyskoczyła z łóżka. Chwyciła za cynowy świecznik i na
palcach, żeby nie zdradzić swojej obecności, podeszła do
klapy w podłodze. Ostrożnie wychyliła głowę i spojrzała w
dół. Rumor ucichł, teraz słychać było tylko czyjś ciężki
oddech. Czyżby Rush został zraniony? Odczekała jeszcze
chwilę, a ponieważ z dołu nie dobiegały już żadne
niepokojące odgłosy, zdecydowała się zejść po drabinie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]