porzuciłem uczelnię przed ukończeniem studiów, jakbym
przerwał rysowanie okręgu na ostatnim łuku. Zacząłem
czytać, by uzupełnić edukację, i odkryłem, że lubię historię.
- Pełno w niej wspaniałych wydarzeń - zgodziła się,
sprawdzając efekty swojej pracy. Malowanie wałkiem było
skończone, czas na detale. - Daisy mówi, że trzeba poznać
swoje pochodzenie, aby zrozumieć siebie - ciągnęła.
- Masz mądrą matkę. Nie domalowałaś kawałka w rogu
na suficie - wskazałem uprzejmym gestem.
- A teraz podoba ci się? - Poprawiła i spojrzała na mnie
przez ramię.
- Kto by się spodziewał, że masz taki talent! - Pokręciłem
głową ze zdumieniem.
Podobała mi się bardzo, zwłaszcza kiedy się nachylała i
kombinezon opinał jej krągłe pośladki. W przeciwieństwie do
mnie z pewnością nie rozmyślała, co by było, gdybym rzucił
się na nią i wziął ją tu, na płachcie malarskiej. Ani chybi bym
zemdlał. Ponieważ nadal była moją pracownicą, nie
dopuściłem do walki między zdrowym rozsądkiem a
optymistycznym pożądaniem. Seely dokończyła malowanie,
po czym przeciągnęła się, aż zatrzeszczały jej kości.
- Jak sądzisz, położyć drugą warstwę? - zapytała.
Zmusiłem się, żeby dokładnie obejrzeć ściany.
- Wygląda bardzo dobrze - powiedziałem powoli.
- Owszem. - Wzięła się pod boki, podziwiając swoje
dzieło. Na brodzie miała smugę farby wygiętą podobnie jak jej
uśmiech.
- Czerwony też byłby niezły, ale zielony wygląda ekstra.
Tak świeżo.
- Miałaś rację, w salonie powinno być kolorowo.
- Proszę, proszę - uniosła brwi. - Facet przyznaje, że się
mylił. Zadziwiające.
- Przecież masz braci - mruknąłem. - A raczej miałaś, bo
pewnie wymordowałaś ich i pogrzebałaś ciała.
- Uważaj, bo skończysz z zielonym nosem - zaśmiała się.
- Jak twój?
Odruchowo podniosła dłoń ku twarzy.
- Wcale nie jest...
- Teraz już tak.
- Pewnie wyglądam jak dziewczynka malująca palcami.
- Nie. Jak wyjątkowo piękna kobieta, tylko trochę zielona.
Posłała mi niepewny uśmiech.
- Dlaczego nie wyszłaś za mąż?
Spoważniała, jakbym nagle przekręcił niewidzialny
ściemniacz.
- Zmieniasz zasady. Czujesz się bezpiecznie na tej
kanapie?
Serce zaczęło mi walić. Nie rozumiałem, o co jej chodzi.
- Wcale nie, a ty?
Pokręciła głową, schyliła się po wąski pędzel do
malowania przy listwach i usiadła na podłodze bliżej okna.
Miałem czas, żeby zastanowić się, z jakiego powodu nagle
wpadliśmy w złość. Chciałem, żeby wiedziała bez cienia
wątpliwości, że jestem nią zainteresowany, choć dotychczas
nie wykonałem żadnego ruchu. Pragnąłem też odpowiedzi na
swoje pytanie. Z początku nie wyglądało na to, że ją
otrzymam. Seely skupiła się na malowaniu paska ściany przy
listwie.
- Kilka lat mieszkałam z mężczyzną - odezwała się
wreszcie, nie podnosząc wzroku. - Nazywał się Steven Francis
Blois.
- Stephen Blois był królem Anglii i wnukiem Wilhelma
Zdobywcy - odparłem po namyśle.
- Zawsze gdy Steven się przedstawiał, mawiał zbieżność
nazwisk" - prychnęła. - Gdy ludzie się dziwili albo pytali, o co
mu chodzi, uśmiechał się i dodawał: z byłym królem Anglii".
- Schyliła się i zanurzyła pędzel w farbie. - Z początku było to
nawet urocze.
Odniosłem wrażenie, że nie miała innych mężczyzn, więc
nabrałem odwagi.
- Stephen był słabym władcą. Pod jego panowaniem kraj
się rozpadł.
- Stevenowi było obojętne, jakim królem był jego
imiennik. Nie interesował się historią - zaśmiała się. - Był
księgowym.
Brzmiało to bezpiecznie i nudno, podobnie jak
budowlaniec.
- Chyba nie był w twoim typie - zaryzykowałem.
- A kto jest w moim typie? - Przesunęła się do kolejnego
odcinka. - Miał otwarty, dociekliwy umysł, skłaniał się ku
New Age. Medytacja, bębny, jasnowidzenie.
Czy od niego dostała tę bransoletkę? Zmarszczyłem brwi.
- Wciąż szukał zasad. Szufladkowanie zamiast
odpowiedzi. Nie umiał uwolnić myśli, więc korzystał z
gotowych szablonów.
- Już go nie kochasz?
- Powiedziałam ci o Stevenie, bo zapytałeś, dlaczego nie
wyszłam za mąż. - Podniosła wzrok. - Zaangażowałam się w
ten związek. Byliśmy ze sobą sześć lat, a mieszkaliśmy razem
pięć. Skończyło się cicho, bez huku, dwa lata temu.
Steven Francis Blois musiał być idiotą, skoro przez sześć
lat się z nią nie ożenił. A może to ona nie chciała wykonać
decydującego kroku?
- Które z was chciało, żebyście zamieszkali razem?
- Widzę, że nie wyobrażasz sobie wspólnego życia bez
ślubu - zachichotała.
- Nie chodzi o moralność, ale... - nie wiedziałem, jak ująć
to taktownie, więc walnąłem prosto z mostu: - Dla mnie taki
układ jest do chrzanu.
Nie wyglądała na urażoną.
- Pewnie z nikim nie mieszkałeś. A małżeństwo?
Również nie zdobyłeś się na ten krok. - Oczy błysnęły jej
rozbawieniem.
- Miałem kogoś na studiach, ale nic z tego nie wyszło.
Potem przez kilka lat byłem zawalony robotą. Musiałem dać
dobry przykład Charliemu i Duncanowi, rozumiesz. I Annie.
Boże... - Potrząsnąłem głową. - Nie wiem, jak radzą sobie
samotni rodzice. Nie miałem czasu ani siły na życie
towarzyskie.
Nasłuchiwała czegoś przez chwilę, po czym wróciła do
malowania.
- Annie była najmłodsza? Teraz jest dorosła.
- Zanim poszła na studia, nie spieszyłem się do stałego
związku. Odwykłem od myślenia o małżeństwie. Wydawało
się, że mam czas.
- Pewnie zauroczyła cię wolność, bo dawniej nie miałeś
jej wiele.
- Potem zacząłem się rozglądać - wzruszyłem zdrowym
ramieniem. - Ale byłem zbyt wybredny.
Przerwała malowanie i przyjrzała mi się poważnie. Błękit
jej oczu był ciemniejszy, przygaszony, jak staw ocieniony
drzewami. Ciekawe, czy myślała o Gwen i o naszym dziecku.
- A teraz? Naprawdę pragniesz małżeństwa?
- Mam czterdzieści lat.
Czekała. Cisza była znakiem, że nie odpowiedziałem na
pytanie. Skrzywiłem się. Sam zacząłem ten temat.
- Pragnę małżeństwa. Dzieciaków, które wypełnią dom
hałasem, deskorolkami, lalkami, znajomymi. Młodszego
rodzeństwa, które da się we znaki starszemu bratu. I kobiety, z
którą te dzieci wychowamy.
Kogoś, kto zagraci łazienkę babskimi rzeczami, będzie
spał obok mnie i zostanie.
- Z dzieciaków wyrastają nastolatki - uśmiechnęła się. -
Rodzeństwo cię nie zniechęciło?
- Nie było tak zle, czegoś się nauczyłem. - Miałem już
dość poważnej rozmowy. - Jaką byłaś nastolatką? Szaloną czy
pilną? Na pewno nie byłaś nieśmiała.
Zaśmiała się.
- Nie byłam kujonem, ale za bardzo nie szalałam. Nie.
chciałam martwić Daisy. Nie byłam zbyt rozsądna, jak
wszystkie pewne siebie osiemnastolatki.
Przez chwilę gadaliśmy o szczenięcych latach. Miała
szansę skończyć dziś malowanie. Niezle, jak na nowicjuszkę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]