dzieć: Sprowadz łódz! Sprowadz noktowizor! Sprowadz dwumiejscowego, prze-
nośnego skoczka. Zadzwoń do bazy i dowiedz się, czy mają wolny helikopter.
Skąd mam wziąć łódz?
Znajdz ją! Nie może uciec. Znajdziemy go, albo jego ciało. Jeśli to będzie
ciało, lepiej sam sobie poderżnij gardło.
112
Don wysłuchał tego, po czym ruszył w milczeniu naprzód, czy też w kierun-
ku przeciwnym do tego, z którego wydawały się nadbiegać głosy. Nie potrafił już
określić kierunku. Wokół niego nie było nic, poza czarną powierzchnią wody i ho-
ryzontem mgły. Przez jakiś czas dno było w miarę równe, potem Don zdał sobie
sprawę, że jego poziom ponownie zaczął się obniżać. Musiał się zatrzymać. Nie
mógł już dalej brodzić.
Zastanowił się nad tym, starając się unikać paniki. Nadal był blisko Głównej
Wyspy. Pomiędzy nim a brzegiem nie było nic poza mgłą. Było pewne, że przy
użyciu właściwego sprzętu podczerwień lub któryś z odpowiednich potomków
radaru mogą go przyszpilić jak chrząszcza do korka. Była to tylko kwestia
czasu.
Czy powinien się poddać i wydostać z tej trującej lury? Poddać się, wrócić
i powiedzieć Bankfieldowi, że jeśli chce dostać pierścionek musi odnalezć Isobel
Costello? Pogrążył się w wodzie i zaczął mocno odpychać się ramionami. Płynął
żabką, by uniknąć zanurzania twarzy w wodzie.
* * *
%7łabka z pewością nie była jego najlepszym stylem. Sytuację pogarszał fakt,
że tak bardzo starał się nie zamoczyć twarzy. Zaczęła go boleć szyja. Po chwili
ból rozprzestrzenił się na mięśnie barków i plecy. W nieokreślony czas i niezli-
czone galony pózniej bolało go już wszystko, nawet gałki oczne. Sądząc z tego,
co widział, równie dobrze jednak mógłby płynąć w wannie o ścianach z szarej
mgły. Nie wydawało się możliwe, by na obszarze archipelagu, którym była Pro-
wincja Buchanana, można było płynąć tak długo, nie wpadając na coś. . . ławicę
piaskową czy błotną łachę.
Zatrzymał się, unosząc się w wodzie. Niemal nie poruszał zmęczonymi noga-
mi i dłońmi. Zdawało mu się, że usłyszał odgłos pędzącej łodzi motorowej, nie był
jednak tego pewien. W tej chwili było mu już wszystko jedno. Schwytanie ozna-
czałoby ulgę. Jednakże dzwięk, czy jego widmo, ucichł i Don ponownie pogrążył
się w szarym, monotonnym pustkowiu.
Wygiął plecy w łuk, by znów zacząć płynąć i uderzył w dno palcem nogi. Po-
macał z wielką ostrożnością. Tak jest, dno. . . broda wystawała mu z wody. Postał
chwilę czy dwie, by odpocząć, po czym pomacał nogą wokół siebie. W jednym
kierunku dno obniżało się, w przeciwnym wyglądało na płaskie, a może nawet
unosiło się lekko w górę.
Po chwili jego barki wynurzyły się z wody, podczas gdy stopy nadal stały na
gnoju. Wymacywał drogę przed sobą jak ślepiec. Oczy przydawały mu się jedynie
do tego, by utrzymać równowagę. Wyczuwał przed sobą kształt dna, odnajdując
fragmenty, które się wznosiły, i wycofując się, gdy ławica się kończyła.
113
Wyszedł już z wody po pas, gdy jego oczy spostrzegły we mgle ciemniejszy
kontur. Skierował się w tamtą stronę i ponownie pogrążył się w wodzie po szyję.
Następnie dno podniosło się gwałtownie. W kilka chwil pózniej wygramolił się
na suchy ląd.
Zabrakło mu odwagi, by zrobić w tej chwili cokolwiek więcej niż przesunąć
się o kilka stóp w głąb lądu, w miejsce, gdzie od wody dzieliła go kępa drzew chi-
ka. Osłonięty w ten sposób przed poszukiwaniami prowadzonymi z łodzi przyj-
rzał się sobie uważnie. Do jego nóg przywarło tuzin lub więcej wszy błotnych,
każda wielkości dziecięcej dłoni. Strącił je z obrzydzeniem, po czym zdjął szor-
ty i koszulę, odnalazł jeszcze kilka i pozbył się również tych. Powiedział sobie,
że miał szczęście, iż nie natknął się na nic gorszego. Smoki miały wielu kuzy-
nów, pozostających w tym samym stosunku ewolucyjnym do nich, co goryle do
ludzi. Wiele z nich to stworzenia ziemnowodne dodatkowy powód, dla którego
koloniści wenusjańscy nie pływają.
Don z niechęcią założył na nowo swe mokre, brudne łachy i usiadł oparty
o pień drzewa, by odpocząć. Nadal tak siedział, gdy usłyszał warkot motorówki.
Tym razem nie było wątpliwości. Siedział nieruchomo w nadziei, że drzewa go
zasłonią i łódz odpłynie.
Zbliżyła się do brzegu i podążyła wzdłuż niego w prawą stronę. Zaczął już
odczuwać ulgę, gdy turbina stanęła. W ciszy usłyszał głosy.
Będziemy musieli zbadać ten kawał błota. Dobra, Kędzior. Ty i Joe.
Jak ten facet wygląda, kapralu?
No więc, szczerze mówiąc, kapitan nie powiedział. W każdym razie jest
młody, mniej więcej w waszym wieku. Aresztujcie po prostu wszystko, co chodzi.
On nie ma broni.
Chciałbym wrócić do Birmingham.
Ruszajcie.
Don też ruszył, w przeciwnym kierunku, najszybciej i najciszej jak mógł. Wy-
spa była stosunkowo dobrze zarośnięta. Miał nadzieję, że jest też wielka. Ryzy-
kowna zabawa w chowanego była jedyną taktyką, jaka przychodziła mu do głowy.
Pokonał może ze sto jardów, gdy jakieś poruszenie przed nim przeraziło go do
utraty zmysłów. Zdał sobie z rozpaczą sprawę, że ludzie na łodzi mogli wysłać
dwa patrole.
Jego panika opadła, gdy odkrył, że to, co widzi, to nie ludzie, lecz towarzyszki.
One również go zauważyły i podbiegły do niego tańcząc i pobekując na powitanie.
Otoczyły go ciasno. [ Pobierz całość w formacie PDF ]