[ Pobierz całość w formacie PDF ]

odnieść zwycięstwa. Ale niektóre przegrane są mimo wszystko lepsze od innych.
Poczuł, że Julia wzrusza ramionami na znak sprzeciwu. Nigdy się z nim nie
zgadzała, ilekroć mówił coś podobnego. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że jednostka
zawsze musi przegrać. Zdawała sobie sprawę, iż zguba jest przesądzona, że prędzej czy
114
pózniej Policja Myśli złapie ich i zabije, ale równocześnie jakaś cząstka jej umysłu
wierzyła w szansę stworzenia sobie tajemniczego świata, w którym można żyć, jak się
tylko zapragnie. Wystarczyło mieć szczęście, przebiegłość i odwagę. Nie rozumiała, że
szczęście po prostu nie istnieje, że zwycięstwo jest możliwe jedynie w odległej przyszło-
ści, długo po ich śmierci, że od chwili wypowiedzenia wojny Partii najlepiej myśleć o
sobie jako o trupie.
- Jesteśmy martwi - rzekł Winston.
- Jeszcze nie jesteśmy - zaprotestowała rzeczowo.
- Fizycznie nie jesteśmy. Ale za pół roku, za rok, góra za pięć lat będziemy. Boję
się śmierci. Jesteś młodsza ode mnie, więc pewnie boisz się bardziej. Jasne, że
spróbujemy odwlekać nasz koniec tak długo, jak nam się uda. Ale nie ma to wielkiego
znaczenia. Skoro zdecydowaliśmy się być wolnymi ludzmi, musimy postawić znak
równości między życiem i śmiercią.
- Bzdura! Wolisz się kochać ze mną czy z jakimś szkieletem? Nie radujesz się
życiem? Nie cieszy cię, że możesz powiedzieć: to jestem ja, to jest moja ręka, moja
noga, istnieję, naprawdę istnieję, żyję?! Nie sprawia ci to radości?!
Obróciła się ku niemu i przywarła całym ciałem. Czuł przez kombinezon dotyk jej
dojrzałych, jędrnych piersi. Ciało Julii wlewało w niego swoją młodość i animusz.
- Masz rację, sprawia - przyznał.
- Więc przestań gadać o śmierci. A teraz, kochany, musimy się umówić na
następne spotkanie. Chyba znów możemy się spotkać na polance. Odczekaliśmy dość
długo. Tylko tym razem pojedziesz inną trasą. Wszystko już obmyśliłam. Wsiądziesz w
pociąg... poczekaj, najlepiej ci to narysuję.
I, zaradna jak zawsze, gałązką z gołębiego gniazda zaczęła rysować mapę na
zakurzonej posadzce.
4
115
Winston rozejrzał się po nędznym pokoiku nad sklepem pana Charringtona. Na
ogromnym łóżku pod oknem leżały wystrzępione koce i poduszka bez powłoczki. Na
kominku tykał staromodny zegar z dwunastocyfrową tarczą. W rogu, na rozkładanym
stole, połyskiwał łagodnie w półmroku szklany przycisk, który Winston kupił przed
miesiącem.
Za metalową osłoną kominka stał poobijany blaszany prymus, garnek oraz dwie
filiżanki, wszystko dostarczone przez pana Charringtona. Winston rozpalił prymus i na-
stawił w garnku wodę. Przyniósł ze sobą pełną kopertę Kawy Zwycięstwa i kilka pastylek
sacharyny. Zegar wskazywał siódmą dwadzieścia, czyli dziewiętnastą dwadzieścia. Julia
miała przyjść o dziewiętnastej trzydzieści.
Szaleństwo, szaleństwo, szeptał mu wewnętrzny głos; świadome, niepotrzebne,
samobójcze szaleństwo. Ze wszystkich przestępstw, jakie mógł popełnić członek Partii,
to było najtrudniejsze do ukrycia. Pomysł przyszedł mu do głowy, gdy ujrzał w myślach
szklany przycisk odbijający się w wypolerowanym blacie rozkładanego stołu. Tak jak
oczekiwał, pan Charrington chętnie wynajął pokój. Ucieszył się, że wpadnie mu kilka
dolarów ekstra. Ani się nie oburzył, ani nie zaczął nieprzyjemnie spoufalać, kiedy stało
się jasne, iż Winston potrzebuje pokoju w celach romansowych. Starał się raczej nie
patrzeć mu w oczy i wyrażać tylko ogólnikami; w sumie zachowywał się tak delikatnie,
jakby chciał niemal stać się niewidoczny. Możliwość przebywania z dala od ludzi to
cenna rzecz, oświadczył. Co pewien czas każdy odczuwa potrzebę samotności. A jeśli
komuś akurat wiadomo, gdzie ktoś inny lubi izolować się od świata, zwykła grzeczność
wymaga, aby tego nie rozgłaszał. Dodał nawet, z takim wyrazem twarzy, jakby
najchętniej w ogóle rozpłynął się w powietrzu, że drugie drzwi domku wychodzą na
podwórze, z którego jest przejście na sąsiednią uliczkę. Za oknem ktoś śpiewał. Winston,
ukryty za muślinową firanką, wyjrzał na zewnątrz. Czerwcowe słońce wciąż wędrowało
wysoko po niebie, a na podwórku skąpanym w jego blasku olbrzymia baba przewiązana
w pasie fartuchem uszytym z worka, masywna jak normandzka kolumna, o krzepkich,
czerwonych ramionach, chodziła ciężko tam i z powrotem między balią a sznurem na
116
bieliznę, rozwieszając dziesiątki białych, kwadratowych kawałków materiału, w których
Winston rozpoznał pieluszki. Ilekroć wyjmowała z ust drewniane spinacze, natychmiast
zaczynała śpiewać donośnym kontraltem:
To był tylko chwilowy urok
I minął jak kwietniowy dzień,
Lecz cóż za marzenia rozbudził!
Z serca mego najlżejszy zdjął cień!
Słowa te od tygodni nucił do znudzenia cały Londyn. Była to jedna z nielicznych,
bardzo do siebie podobnych piosenek, przygotowywanych dla proli przez którąś z sekcji
Departamentu Muzyki. Ich teksty, bez absolutnie niczyjego udziału, układała maszyna
zwana wersyfikatorem. Ale kobieta śpiewała tak melodyjnie, że w jej ustach nawet te
straszne brednie brzmiały niemal przyjemnie. Winston słyszał śpiew i szuranie butów
prolki o bruk, krzyki dzieci bawiących się na ulicy, a gdzieś w oddali stłumione odgłosy
ruchu kołowego, lecz pokój i tak wydawał mu się cichy przez to, że brakowało w nim
teleekranu.
 Szaleństwo, czyste szaleństwo! - pomyślał znów. Nie wierzył, aby widując się
tutaj mogli uniknąć wykrycia dłużej niż przez kilka tygodni. Ale pokusa, by wreszcie mieć
stałe miejsce spotkań, w dodatku blisko i pod dachem, była dla nich zbyt silna. Po randce
w dzwonnicy w ogóle nie udawało im się spotkać. W związku ze zbliżającym się
Tygodniem Nienawiści drakońsko wydłużono czas pracy. Wprawdzie obchody
rozpoczynały się dopiero za miesiąc, ale przygotowania prowadzono na tak gigantyczną
skalę, że nikogo nie ominęły jakieś dodatkowe zajęcia. Wreszcie jednego dnia obojgu
wypadało wolne popołudnie. Umówili się, że pojadą na polankę. Dzień wcześniej spotkali
się wieczorem na ulicy. Jak zwykle Winston ledwo spojrzał na Julię, kiedy lawirowali w
tłumie powoli zbliżając się do siebie, lecz wydała mu się bledsza niż zazwyczaj.
- Nic z tego - szepnęła, gdy tylko uznała, że może się bezpiecznie odezwać. - Z
jutra nici!
117
- Co takiego?
- Jutro nie mogę.
- Dlaczego?
- Z prozaicznej przyczyny. Tym razem zaczął mi się wcześniej.
Mężczyzna na moment wpadł we wściekłość. Odkąd miesiąc temu poznał Julię,
zmienił się charakter jego pożądania. Na początku niewiele było w ich pieszczotach
prawdziwej zmysłowości. Kiedy kochali się po raz pierwszy, był to po prostu świadomy
akt woli. Ale już po drugim razie wszystko się zmieniło. Zapach włosów Julii, smak jej ust,
dotyk skóry stały się jakby częścią jego i jego świata. Dziewczyna wydawała mu się teraz
fizycznie niezbędna; nie tylko jej pragnął - uważał wręcz, że ma do niej prawo. Kiedy
powiedziała, że jutro nie może jechać, poczuł się głęboko oszukany. Akurat w tym
momencie tłum pchnął ich ku sobie i ich dłonie się zetknęły. Szybko uścisnęła czubki
jego palców gestem, który wzbudził w nim nie tyle pożądanie, ile czułość. Uzmysłowił
sobie, że kiedy żyje się z kobietą, taki powód odmowy jest rzeczą częstą i naturalną;
ogarnęło go rozrzewnienie, jakiego nie znał nigdy dotąd. Zapragnął nagle, aby byli [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • arachnea.htw.pl