- Nie jest na sprzedaż - odparł Devlyn. - A nawiasem mówiąc, to była szowini-
styczna uwaga.
- Mam osiemdziesiąt sześć lat i mogę mówić wszystko, co mi tylko ślina na język
przyniesie. - Pogładził dłoń Gillian. - Nie zamierzałem cię urazić. Wybaczysz sta-
ruszkowi, prawda?
Gillian ścisnęła jego kościstą, zdeformowaną dłoń.
- Oczywiście. A teraz zechce pan wysłuchać mojej propozycji?
- Jasne - powiedział z młodzieńczym błyskiem w oku.
- Nie wiem, czy pan słyszał, że rodzina Wolffów zamierza wybudować szkołę pod-
stawową w naszym miasteczku. Burton nigdy nie miało szkoły. Wszystkie dzieci, nawet
te najmłodsze, musiały pokonywać rano długą drogę autobusem do szkoły i w ten sam
sposób wracać. Gdyby wyłożył pan kilkaset tysięcy dolarów na ten projekt, nadalibyśmy
szkole pana imię. Moglibyśmy tak zrobić, prawda? - Spojrzała wymownie na Devlyna.
Westchnął i skinął głową. Pogodził się z faktem, że spotkanie przybrało nowe tony.
- Czy nie byłoby wspaniale uczestniczyć w projekcie dla dobra setek, a w przyszło-
ści tysięcy dzieci? Zostawiłby pan po sobie trwały ślad dla potomnych, a za życia mógł-
by pan pełnić funkcję konsultanta.
- Chwileczkę - przerwał Devlyn.
Czuł, że pętla zaciskała mu się wokół szyi. Kolejny raz próbował pomóc kobiecie
w potrzebie i sytuacja zaczynała wymykać mu się spod kontroli.
- Właśnie zatrudniłem ciebie. Nie stać nas na kolejnego pracownika.
Horatio uśmiechał się, z wyraźnym zadowoleniem obserwując konsternację Devly-
na.
- Mogę pracować za dolara dziennie. I raz w tygodniu obiad z Gillian. Sam na sam.
- Pięć dolarów dziennie i bez żadnych figli z moją dziewczyną.
- Nie jestem twoją dziewczyną. Biurowe romanse rzadko się dobrze kończą.
- Nie mamy tu biura, chyba że chcesz jechać ze mną do Atlanty.
- Za daleko. Musimy sobie jakoś poradzić tu na miejscu. Dziękuję, panie Clement.
Sądzę, że osiągnęliśmy porozumienie, ale musi pan jeszcze dogadać się z Devlynem w
sprawie Mexico City.
Horatio ze smutkiem pokręcił głową.
- Świat schodzi na psy. Młody biznesmen potrzebuje kobiety, żeby przekonać sta-
ruszka do swoich racji. Tak mnie wykołujecie, że na starość wyląduję w domu opieki.
- Nie to było moim zamiarem. Pewnie przesadziłam z darowizną na szkołę. Proszę
zająć się transakcją z Devlynem i zapomnieć o mojej propozycji.
Devlyn westchnął.
- Ten „biedny stary człowiek" mógłby kupić cały stan Wirginia, gdyby tylko był na
sprzedaż. Nie przejmuj się tym, co mówi.
- Okaż więcej szacunku starszym. - Gillian skarciła go wzrokiem.
- Właśnie, Devie. Możesz pocałować mnie w tyłek.
- Panowie, wystarczy. - Uniosła dłoń. - Zachowujecie się jak dzieci. Podpiszcie
dokumenty i sprawa będzie załatwiona.
- Niepotrzebne są żadne papiery. To umowa dżentelmeńska, prawda, Horatio?
W odpowiedzi starszy pan wyciągnął do niego rękę.
- Zgoda, chłopcze.
- Dziękuję. - Devlyn uścisnął dłoń Horatia. - Jesteś starym skąpcem, ale tej inwe-
stycji nie będziesz żałować.
Tego wieczoru Gillian poznała Devlyna na nowo. Mógł przecież odbyć to spotka-
nie w biurze w pół godziny. Zadał sobie jednak trud, żeby zaprosić starszego pana na
obiad z wykwintnym winem. O ile się nie myliła, żartobliwe negocjacje sprawiały Dev-
lynowi frajdę.
Powrotna podróż do rezydencji przebiegała w milczeniu.
Gillian kolejny raz zastanawiała się, czy dobrze zrobiła, przyjmując ofertę pracy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]