[ Pobierz całość w formacie PDF ]

słoneczne, nie mają związku z życiem?
Nadleciało kilka kolibrów i całą uwagę skierowaliśmy ku polowaniu. Nie można było
rozmawiać. Dziewczyna spoważniała. Dopiero gdy w godzinę pózniej zbieraliśmy się do
powrotu, Dolores odezwała się:
 Senior, byłam niemądra. Oczywiście, że promienie można zabić. Wiele innych rzeczy kona.
Gdy słońce zachodzi, kona dzień. Gdy dziecko umrze matce, zamiera jej serce. Jestem głupia!
 Nie jesteś głupia, Dolores!  zaprzeczyłem z żartobliwym wyrazem twarzy, której starałem
się nadać wielką powagę.
 Skonał ci jedynie na buzi uśmiech przekory&
Pewnego razu przy krzakach zjawił się niezwykły okaz. Strzeliłem do niego raz, drugi i trzeci,
a on nic, dalej spokojnie unosił się nad żółtym kwiatem. Nareszcie po czwartym strzale padł na
ziemię i teraz dopiero zobaczyliśmy, że to wcale nie koliber, lecz motyl z rodziny dziennych
zawisaków. Jego lot i sposób żerowania przy kwiatach był łudząco podobny do lotu kolibrów.
Pózniej dowiedziałem się jego entomologicznej nazwy: Macroglossa Titan.
Któregoś dnia pracowałem w domu do póznej nocy i następnego rana spałem dłużej niż
zazwyczaj. Zbudziło mnie łagodne muśnięcie w policzek. Otwierając oczy zdziwiony poznałem
Dolores.
 Czego tu chcesz?
 Wstań i chodz. Dziś pełno ptaków przy kwiatach.
 A czy wiesz, ty nicponiu  spytałem z udanym oburzeniem  że tu moja chata?
Oczy Dolores umiały ślicznie uśmiechać się z przekorą. Odpowiedziała:
 A czy wiesz, że ja jestem twoją pilną pracownicą?
Przez kilka dni z rzędu przylot kolibrów był tak obfity, że co dzień widzieliśmy ich sto
kilkadziesiąt i w ciągu dwóch godzin zdobywaliśmy dziesięć, dwanaście okazów. Był to
wystarczający plon, ażeby potem przez resztę dnia spokojnie móc ściągać i preparować skórki.
Lecz po tygodniu napływ osłabł; z każdym następnym dniem coraz mniej przylatywało
kolibrów. I wtedy stała się rzecz nie167
zmiernie typowa dla przyrody południowoamerykańskiej, tak bogatej w przeróżne objawy
mimikry. Miejsce ustępujących kolibrów zajęli ich naśladowcy i  co najciekawsze  naśladowe
z rodu motyli.
Sąsiedni las roił się od pewnego gatunku papilionidów, motyli czarnych z białymi i czerwonymi
plamami, przystrojonych dwoma ogonami, dłuższymi niż u naszego pazia królowej. Owe leśne
motyle wylatywały teraz na polanę, czego dotychczas nie czyniły* i gęsto odwiedzały żółte
kwiaty na krzewach. Nieomylny instynkt musiał im podszepnąć, że polana, która onegdaj była
jeszcze niepodzielną domeną kolibrów, dziś jest najbezpieczniejszym dla życia ustroniem, gdyż
wojownicze ptaki wypędziły wszystkich wrogów.
I nie dość tego: motyle najwyrazniej naśladowały ruchy kolibrów. W lesie te same papilionidy
szybowały powolnym, równym lotem statecznie trzepocząc skrzydłami; teraz zbliżając się do
krzaków drgały szybko i nerwowo skrzydłami, zupełnie jak to czyniły kolibry.
Motyle nie mają inteligencji indywidualnej, mają tylko instynkt. A instynkt potrzebuje
przecież tysięcy lat, by zrodzić nowy logiczny wniosek. Więc jakiś inteligentny duch, rządzący
prawami tej dziwnej puszczy, wywabił motyle na polanę? Gdzież było tajemnicze zródło, które
motylim głuptaskom podsuwało na poczekaniu tak przebiegły a trafny sposób samoobrony?
W końcu kolibrów pokazywało się tak mało, że nie warto było na nie polować i pewnego dnia
pozostałem w domu. Zjawiła się urażona Dolores:
 Dlaczego dziś nie przyszedłeś?,
 Bo nie ma już kolibrów. {
 Kolibrów nie ma, ale jest za naszą chatą cała masa innych ptaków&
Dolores miała wiele wdzięku i trudno było jej się oprzeć, gdy prosiła miękkim głosem:
 Przyjdz jutro do nas na polowanie&
..Puszcza gotuje człowiekowi tysiące niespodzianek& (str. 149)
& Zakłopotany kuraka czamaski będzie długo drapał się po karku..
(str. 161)
32. Humor kabokli
Od trzech dni lał deszcz nad Ukajali. Wpadał również do mej chaty poprzez nadgniły dach z
palmy jariny. Siedziałem skulony w gumowym płaszczu. Melancholię zwalczaliśmy gorącą,
dobrą kawą i mocnym kaszaszem, to jest wódką z trzciny cukrowej. P,o kątach ziewały
zgnębione postacie, moi towarzysze. Było nam bardzo smutno, rzeka rosła.
Wtedy pomyślałem o innej rzece, południowobrazylijskiej Rio Ivai, nad którą przebywałem
przed pięciu laty. Tam było słońce (o tamtejszych deszczach widocznie już zapomniałem!), tam
krzątali się weseli ludzie i panował  do kroćset!  humor brazylijskich kabokli. A nad Ukajali
lały deszcze. Tu wszystko nasiąkało wilgocią i nie było humoru, tu piło się kaszasz i tylko
wspominało o dalekich, radosnych ludziach.
Brazylia jest zaludniona przeważnie w pasie nadmorskim, gdzie koncentruje się jej kulturalne,
gospodarcze i: polityczne życie. Natomiast olbrzymie zaplecze, tak zwany interior, pokryty na
ogół lasami, ma do dnia dzisiejszego nieliczną ludność. Za to ludność oryginalną, o wybitnie
odrębnych cechach i dość zawiłym pochodzeniu, pomimo że mówi po portugalsku. Są to kabokle.
Sami o sobie powiadają z dumą, że są jedynymi prawdziwymi Brazylijczykami, gdyż oprócz
krwi białych ludzi płynie w ich żyłach także sporo krwi murzyńskiej i indiańskiej. Przede
wszystkim indiańskiej. Zaszyci w puszczy, mało co wiedzą o szerokim świecie, który ich
niewiele interesuje. Są gościnni, śmiesznie honorowi, w obronie własnej godności poryw-czo-
zawadiaccy i przeniknięci jakąś zamierzchłą romantycznoś-cią.
Kabokle, pomimo zupełnego nieuctwa, są ważnym czynnikiem cywilizacyjnym: nieprzebyte
puszcze przecinają ścieżkami, a tymi ścieżkami wdzierają się koloniści, by zakładać kolonie, a
za nimi handlarz i mierniczy. W południowych stanach Brazylii sąsiadują z polskimi osadnikami, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • arachnea.htw.pl