wąwóz.
Wówczas, w lipcu 1937 roku, odbywałem podróż samochodem z Tananariwy do Madzungi,
korzystając z miłego zaproszenia polskiej komisji studiów osiedleńczych, przebywającej właśnie na
Madagaskarze. Było to sympatyczne towarzystwo, ale wszyscy trzej, Mieczysław Lepecki, Leon Alter i
Salomon Dyk, patrzeli na mnie w aucie zrazu z niejakim zdziwieniem, a potem, przypuszczam, jak na
żenującego cudaka: facet osobliwie się zachowywał. Gdy niedaleko za Ankazobe wjechaliśmy w
Tampoketsę, przecież nikomu na nic niezdatną, on jak stuknięty zaczął nagle z niedorzeczną
gorliwością spozierać na kraj w prawo i w lewo, gapić się na zagadkowe, lesiste jary, szukać jakby
zaników na lodzie, jakby manny wypatrywać w pustyni i ogromnie skrzętnie to wszystko notować.
Milcząc, dziwak zapisywał śmieszne rzeczy, jaki wądół widział na którym kilometrze, gdzie zaiste nic
pożytecznego nie rosło. A milczał filut jak grób, cichej wody nabrał do ust, nie zdradzał swych knowań.
Nie zdradzał, bo czyż mężowie tak trzezwi mieliby zrozumienie dla jego chimer?
Wieczorem tamtego dnia Dyk zapytał mnie nie bez kpiny:
Czegoś pan właściwie szukał na tej pustyni? Złota?
Tak! odparłem po prostu. Złotych marzeń...
Zaraz sobie pomyślałem! mruknął pobłażliwie.
Dyk, który wtedy marzył o sprawieniu sobie solidnej willi w Izraelu, uważał się za wielkiego realistę.
Przejeżdżając obecnie obok pamiętnych jarów Tampoketsy, zadumałem się nad losami trzech
towarzyszy. Czy wszyscy jeszcze żyli i jak im się wiodło? O Alterze ani o Dyku nic już nie wiedziałem,
natomiast z Lepeckim bywało w warszawskim Pen-klubie czy gdzie indziej na Krakowskim
Przedmieściu ściskaliśmy sobie od czasu do czasu dłonie: Lepecki, po wielu latach wędrówki po
Brazylii, wrócił do Warszawy i wierny swym pierwszym sprzed wielu lat umiłowaniom, pisał książki i
wciąż obdarzał czytelników plonem swych wrażeń zza morza.
Doświadczenia z ustroniem Tampoketsy nie przeprowadziłem. Nie doszło do tego. Madagaskar gdzie
indziej, w innych dolinach, wśród innych wzgórz, okazał się tak porywającym magiem, pociągał tam
takim przepychem ludzi i przyrody, że było to jak nieustanne ucztowanie, i wąwozy w Tampoketsie
zeszły na dalszy, mniej barwny plan. A szkoda! Byłaby to przygoda zapewne jedyna w życiu: przygoda
rozegrana w gronie tajemniczych orchidei, nieznanych lemurów, ślicznej dziewczyny i bujnego
skrawka puszczy w zupełnym odcięciu od reszty świata, dosłownie jak na wyspie, i to na pewno
szczęśliwej. Ale, powtarzam, nie doszło do tego. Z Kintaną wypadło jechać na dalekie południe i tam,
w okolicach Fortu Dauphin, zaglądać razem w drapieżne kielichy owa-dożernych nepenthes. Były
piękne i grozne.
Przemiany, jakie w tych latach przeorały Madagaskar, nie tknęły nic a nic, ani odrobinę Tampoketsy.
Gdy teraz około piątej po południu wjeżdżałem autobusem w te wyżyny, było tu wszystko jak przed
wielu laty: całymi kilometrami nie widziało się człowieka, ten sam co ongiś wicher szarpał tę samą
rzadką trawę i w tych samych wądołach pasy puszczy, niby zielone nimfy, jak ongiś wdzięczyły się do
nas, powabne w popołudniowym słońcu. Jaka przejmująca niezmienność tego skrawka przyrody,
podczas gdy dokoła wszystko inne, co dotyczyło człowieka, ulegało tak radykalnym przewrotom!
Ale czy ów człowiek tak bardzo się zmieniał? W Tanana-riwie szukałem po tylu latach Kintany i
znalazłem adres. Odwiedziłem ją w jej domu. Powodziło jej się dobrze, a czterdziestopięcioletnia
dama była wciąż pełna wdzięku i urody, tylko że teraz dojrzalszej niż ongiś. Była od lat mężatką
wyszła za malgaskiego lekarza czy weterynarza doczekała się dwojga dzieci, córki i syna. Z
dawnych lat, jak się okazało, zachowała do mnie wiele ciepła i szacunku, a gdy w serdecznej
rozmowie wspomniałem o mych nieziszczonych ongiś marzeniach co do Tampoketsy, ona - typowa
Malgaszka zaniosła się roześmianą życzliwością. Przecież nic nie stracone zawołała, porwana
zapałem powinienem teraz jechać na Tampoketsę, spełnić swe dawne sny i napisać śliczną
książkę, i oczywiście mieć przy sobie młodą, chętną dziewczynę, która ułatwi mi życie pod
namiotem".
To mówiąc klasnęła w dłonie i przywołała swą córkę. Gdy dziewczyna przyszła, Kintana ubawiła się
moją zgłupiałą miną i wybałuszonymi ślepiami: Juliette - dwudziestoletnia córka -byia tak
fantastycznie podobna do Kintany z roku 1937.
Zwiatła Tananariwy
Trudno wybrać sobie efektowniejszą godzinę na przyjazd do Tananariwy: była dziesiąta w nocy, gdy
nasz autobus linii Taso wpadł do śródmieścia. Już od trzech godzin brnęliśmy w zupełnej ciemności
mijając ryżowiska, głuche wsie i całkiem uśpione miasteczka Imeriny, gdy z półmroków przedmiejskich [ Pobierz całość w formacie PDF ]