- Wszystko zepsujesz. Chloe, przepraszam - powiedział Kyle.
Spojrzała na niego nad ramieniem Jake'a.
- Za co?
- Tato, idz stąd, do diabła.
- Chodz ze mną - nie ustępował Kyle.
Jake znał ojca na tyle, żeby wiedzieć, że się go nie pozbędzie. Puścił rękę Chloe i dotknął jej
policzka.
- Jeszcze nie skończyliśmy, prawda?
Stała z kamienną twarzą. Mógł się tylko domyślać, co się dzieje w jej głowie.
- Jake! - ponaglił Kyle, gdy chwila milczenia stała się zbyt długa.
R
L
T
Jake niechętnie zostawił Chloe. Mijając ekspres do kawy, usłyszał dobiegający z niego bulgot
wody, co sprawiło mu ulgę, niewielką, ale bezcenną.
Ruszył przez hol. Ojciec szedł tuż za nim. Powietrze na dworze, wilgotne i cierpkie od śniegu,
pachniało jabłkami. Jake odwrócił się gniewnie do ojca.
- Nie wtrącaj się!
- Jak mogę się nie wtrącać, kiedy wszystko psujesz? Nie umiesz z nią postępować. Mówiłem ci,
żebyś się trzymał od niej z daleka. Mówiłem ci, że masz zaczekać, aż sama do ciebie przyjdzie. I chyba
uzgodniliśmy, że wykupisz ten dom przed nią. Gdybyś mi chociaż powiedział, że obleciał cię tchórz,
sam bym to zrobił. Ale nie, dzwoniłem dziś rano i nie przyjmują innych ofert. A teraz ona się od ciebie
wyprowadzi!
Jake zapatrzył się na ojca w osłupieniu. Może pod tym względem różnił się od wszystkich Yar-
dleyów, ale nigdy nie rozumiał, jak można skąpić pochwał. Skoro ktoś zrobi coś dobrego, czemu tego
nie docenić? Kyle nie szczędził nagan, kiedy Jake coś spaprał.
- Więcej mi się udało, niż nie udało - powiedział. - Ale ty nigdy tego nie dostrzeżesz, co? A
Chloe to widzi. Chyba tylko ona jedna. Nadeszła pora, żebym wybrał, i bardziej wierzę w jej wybacze-
nie niż w twoje. Przepraszam.
Zostawił ojca i wrócił do środka. Ale kiedy wszedł do sklepu, Chloe schowała się na zapleczu i
zamknęła drzwi.
Rozdział 12
Całuski
W poniedziałkowy wieczór Josey spojrzała w lustro toaletki i obciągnęła na sobie przynoszący
szczęście czerwony sweter. Włożyła go do szarej wełnianej spódnicy, którą rzadko nosiła poza do-
mem, bo spódnica była z czerwonym szlaczkiem na dole i matka jej nie lubiła. Nie miała do niej pasu-
jącego golfu, więc pożyczyła go od Delli Lee - taki z lycrą, za ciasny, ale jeśli nie rozepnie swetra,
Adam się nie zorientuje.
Włosy miała rozpuszczone, loki ujarzmione. Umalowała się, korzystając z fachowych rad Delli
Lee. W końcu odwróciła się od lustra i wzięła płaszcz. Palce stawiały opór, kiedy zapinała guziki.
Zniechęcona i zirytowana na samą siebie, opuściła ręce.
Po raz czterdziesty podeszła do okna. Dzgnięcie paniki zaparło jej dech. Pod domem stał samo-
chód, którego tam wcześniej nie było.
- Boże. Przyjechał.
R
L
T
Della Lee podniosła głowę. Nadal pracowała nad kolażem. Zebrała wszystkie wycięte z gazet
zdjęcia i przyklejała je do wieczka swojego pudełka. Zaczęła od liter układających się w słowa BON
VOYAGE.
- Nie rozumiem cię. Nie powinnaś się odrobinę bardziej cieszyć? Myślałam, że o to ci właśnie
chodziło.
Josey odwróciła się do niej. Della Lee, nie wiadomo dlaczego, miała dziś we włosach kilka
ołówków.
- O to mi chodziło, ale chciałabym wiedzieć, czy i jemu o to chodzi.
- Bo zaproszenie cię na randkę to jeszcze za mało?
- Właśnie. Dlaczego mnie zaprosił? Bo mnie lubi? Może potrzebuje towarzystwa na imprezie i
obojętne mu, która z nim idzie? Może się nade mną lituje? Zapytał mnie o moje uczucia, jakby spe-
cjalnie po to, żebym na pewno wiedziała, iż wyświadcza mi przysługę. - Nagle zapragnęła wejść do
szafy. Naszła ją ochota na ptasie mleczko, nugat i ciasteczka z kremem. Zerknęła na odsuwaną ścian-
kę.
- O, nie. Nie, nie, nie - odezwała się Della Lee, widząc jej minę. Odsunęła kolaż i rozłożyła rę-
ce. - Tu nie ma nic prawdziwego. Twoje życie jest na zewnątrz. Czeka na ciebie.
Josey zamknęła oczy. Tylko jednego pragnęła bardziej od ptasiego mleczka, nugatu i ciasteczek
z kremem. Adama.
Wzięła torebkę, ale w progu się zawahała.
- Będziesz tu, kiedy wrócę, prawda?
- Na razie nigdzie się nie wybieram - oznajmiła Della Lee. - Na miłość boską, uśmiechnij się!
Nie idziesz na egzekucję!
Josey zeszła po schodach do salonu. Helena zaszywała krzyżyki w rąbek nowej sukienki, a
Margaret czytała plotkarski magazyn, który ukrywała pod poduszką fotela. Telewizor w kącie pokoju
miał ściszony dzwięk.
Margaret uniosła głowę, zdjęła okulary i zmierzyła Josey surowym spojrzeniem.
- Co to ma znaczyć? Josey nabrała tchu.
- Mamo, wiem, że to cię zaskoczy, ale ktoś zaraz zapuka do drzwi. Idę dziś na randkę. Wrócę
szybko, a Helena będzie ci towarzyszyć. Poradzicie sobie.
Helena nie podniosła głowy znad szycia, ale się uśmiechnęła.
- Znowu masz na sobie ten sweter - powiedziała Margaret, jakby nie dotarło do niej ani jedno
słowo Josey. - Powiedziałaś, że go wyrzuciłaś.
- Tak.
- I jesteś umalowana?
- Tak.
R
L
T
- Zawsze ci mówiłam, że przy twojej karnacji makijaż wygląda tandemie.
- Mamo, nie usłyszałaś, że idę na randkę? Rozległo się pukanie do drzwi.
- Już jest. Ostrzegłam go, ale i tak chce cię poznać. Proszę, bądz miła.
- Kogo ostrzegłaś? Co o mnie powiedziałaś?
Josey podeszła do drzwi i otworzyła je. Adam wyglądał wspaniale w kremowym swetrze i skó-
rzanej kurtce. Uśmiechał się. Ciekawe, jak szybko przestanie. Wzięła go pod ramię, zanim zdążył coś
powiedzieć.
- Z góry przepraszam - szepnęła, pociągając go w głąb domu.
- Dlaczego? Dygoczesz... - Wszedł i natychmiast zapomniał o wszystkim. - Rany. Nigdy tu nie
byłem. Fantastycznie.
Zaprowadziła go do salonu. Chciała zdjąć rękę z jego ramienia, ale przykrył ją swoją dłonią i
przytrzymał. Omal się nie rozpłakała.
- Adamie, to jest Helena. A to moja matka, Margaret Cirrini.
- Spotkaliśmy się już parę razy - powiedział Adam sympatycznie. - Ale miło mi, że zostałem
paniom przedstawiony.
Margaret uniosła brwi.
- Pan jest listonoszem.
- Tak.
- Nie do wiary. - Margaret parsknęła śmiechem. Zły humor, który towarzyszył jej od tygodnia, [ Pobierz całość w formacie PDF ]