zależy...
Pan Tomasz spojrzał na zegarek.
- Mamy teoretycznie dwadzieścia jeden godzin. Jakoś się pewnie dowleczemy.
- To jest pustynia, szefie - zauważyłem. - Może być ciężko.
- Może złapiemy autostop? - zagadnął.
Maciek myślał nad czymś intensywnie.
- Pawle, masz może dwie koszule i możesz je odżałować? - zapytał mnie. - Potem
jakoś się rozliczymy.
- %7ładen problem - sięgnąłem do plecaka. - A co?
Wskazał gestem wielocyfrowy numer więzienny na ubraniu Inco.
- Lepiej, żeby w tych strojach nie lezli ludziom na oczy - powiedział poważnie. - I tak
długo kusiliśmy los.
Zachęceni przez Maćka zrzucili więzienny przyodziewek. Wyższy zaczął zakładać
koszulę, gdy nieoczekiwanie złapałem go za ramię.
- Szefie, niech pan patrzy - zawołałem podniecony.
Na ramieniu autostopowicz miał kolejny tatuaż. Kreski dość nieporadnie układały się
w herb Leliwa.
- A niech mnie - jęknął szef. - Potomkowie?
Murzyn zagdakał z ożywieniem.
- Mówi, że to znak jego oddziału - wyjaśnił Maciek. - Jest ciekaw, czemu się tak
przyglądacie.
Pan Tomasz wyjął z kieszeni zegarek i pokazał wyryty na kopercie herb. Brwi
autostopowicza uniosły się do góry. Zaczął mówić.
- On nie wie, co to za symbol - powiedział Maciek. - Ale ich dowódca miał pierścień z
czymś takim i stąd wszyscy sobie porobili takie znaki.
- Sygnet - mruknął szef. - Sygnet herbowy.
- Pewnie gdzieś znalezli - zauważyłem. - Zapytaj go, skąd są.
Maciek długo rozmawiał, a potem sprawdzali na mapie.
- On pochodzi z tej wsi - wskazał niewielką kropkę w pobliżu El-Faszed. - Ale skąd
jest dowódca - nie wie. Przypuszczalnie z tej samej okolicy.
- Fałszywy trop - mruknął szef. - Zobacz, jaki to kawał na zachód.
- Pewnie jakiś handlarz sprzedał pierścień albo wymienił z Murzynami na kość
słoniową lub coś takiego - zauważyłem.
- Nie chciałbym popędzać - powiedział Maciek. - Ale wykorzystajmy, że niebo jest
trochę zachmurzone i w drogę.
Przebrali się szybko. Moje koszule były na nich odrobinę zbyt obszerne, ale i tak
wyglądali na zadowolonych... Ruszyliśmy przez wypalony słońcem step.
- Dlaczego tu jest sucho? Przecież jechaliśmy wcześniej przez zieloną sawannę -
zauważył szef.
- Prawdopodobnie te tereny w zamierzchłej przeszłości zalewała woda i ziemia jest tu
zbyt zasolona, by utrzymała się jakaś bujniejsza roślinność - wyjaśnił Maciek. - Albo podłoże
zbyt jałowe.
Już po kilku minutach marszu koszule przykleiły nam się do pleców. Dobrze, że
kapelusze chroniły nas od słońca. Autostopowicze mieli czapki, też ozdobione
wielocyfrowymi numerami. Maciek arabskim zwyczajem założył chustę-arafatkę i docisnął ja
sznurkiem. Droga na szczęście była dobrze ubita. Wędrowaliśmy równym krokiem,
oszczędzając siły. W trzy godziny po opuszczeniu wraku samochodu Maciek zarządził postój.
Siedliśmy w cieniu skały i wypiliśmy po pół kubka wody.
- Potrzymajcie dłuższą chwilę w ustach, żeby śluzówki dobrze nasiąkły - poradził.
Nasi autostopowicze bez jego wskazówek zastosowali tę metodę. Następnie każdy z
nich wziął do ust nieduży owalny kamień.
- Słyszałem o tym - mruknął Pan Samochodzik. - Tak oszukują pragnienie Aborygeni
w Australii. Ile przeszliśmy?
- Około dwunastu kilometrów - Maciek odczytał wskazania GPS. - Kiepsko, kiepsko...
Odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej. Pagórki na horyzoncie zbliżały się powolutku. Oczy
rozbolały mnie od blasku.
- Wpakowaliśmy się po uszy - mruknął pan Tomasz.
O szóstej wieczorem Maciek urządził kolejny postój. Tym razem piliśmy wodę z
kanistra, żeby zaoszczędzić tej lepszej. Po nalaniu jej do kubka Murzyni zręcznie zebrali
palcami tęczowe plamki benzyny z powierzchni. Poszliśmy za ich przykładem. Woda z
chłodnicy była w smaku dość obrzydliwa, ale cóż było robić...
Powlekliśmy się dalej. Słońce opadało w stronę horyzontu bardzo wolno.
Nieoczekiwanie pomiędzy skałami, po lewej stronie drogi, pojawił się nieduży staw.
- O rany - powiedział szef. - Fatamorgana.
Mrugaliśmy, ale zjawisko nie znikało. Jak zahipnotyzowani ruszyliśmy w stronę
jeziorka. Było prawdziwe. Nie zniknęło. Pan Samochodzik wydobył z plecaka kubek i nabrał
wody.
- Prawdziwa woda - powiedział. - Co ty mówiłeś o ukrywaniu studni? - zwrócił się do
Maćka, a potem uniósł kubek do ust.
Nim zdołał wypić łyk, Mabete skoczył jak tygrys, wytrącił mu ku bek z ręki i wrzasnął
coś przy tym po swojemu.
- O co mu chodzi? - zapytał Maćka. - Wody wystarczy dla wszystkich...
Maciek przez chwilę rozmawiał z Murzynami.
- To zródło skażone - powiedział. - Prawdopodobnie arszenikowe. Zwróćcie uwagę,
że na brzegach nie rośnie żadna roślinność.
Miał rację. Woda obmywała nieskazitelnie czyste kamienie. Nigdzie nie było widać
nawet śladu wodorostów. Nachyliłem się nad taflą i wtedy zobaczyłem w wodzie na
piaszczysto-kamienistym dnie sępa. Leżał dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów pod
powierzchnią. Widocznie napił się trucizny i padł jak podcięty. Na skórze nie widać było
żadnych oznak rozkładu. Woda zabiła bakterie.
- Dziękuję - powiedział szef do autostopowicza.
Ten uśmiechnął się lekko.
- W drogę - zakomenderował Maciek.
Ruszyliśmy. Słońce wreszcie zaszło.
- Za nami dwadzieścia pięć kilometrów - powiedział. - Godzina odpoczynku.
Wydzielił nam wody z butelki. Zwilżyłem oczy. Pozostali poszli za moim
przykładem.
- Zachciało mi się przygód - mruknął pan Tomasz.
- Spokojnie - powiedziałem. - Dojdziemy. W nocy będzie lżej iść.
- Niedługo wzejdzie księżyc. - powiedział Maciek. - Na szczęście jest pełnia. Aatwo
będzie posuwać się po trakcie.
Jeden z Murzynów zaśpiewał jakąś ponurą pieśń. Drugi po chwili podchwycił.
- O czym śpiewają? - zaciekawiłem się.
- O dzielnych ludziach, którzy poszli wysadzić arabski posterunek wojskowy -
powiedział Maciek. - Pasuje chyba do nich.
- Zapytaj, co robili tak daleko na południu - zaproponowałem.
Zagadnął ich. Po kilku minutach wyjaśnień odwrócił się w moją stronę.
- Zostali wysłani, żeby podpalić fabrykę amunicji - powiedział. - Niestety, nie udało
im się, zostali złapani. Siedzieli w więzieniu w Chartumie, w trakcie przewożenia uciekli z
konwoju. Przez tydzień szli wzdłuż rzeki, a potem spotkali nas. Są daleko od domu...
- Tak jak my - mruknął szef. - Jesteśmy daleko od domu... A ty?
- Mój dom jest tam, gdzie ja - odpowiedział. - Moja miejscowa połowa mówi mi, że
wszędzie tu jestem u siebie, ale jednak trochę mnie ciągnie do Polski. Mój etiopski paszport
przypomina mi o wykutych w skale kościołach Lalibela...
- Byłeś tam kiedyś? - zagadnąłem. - Mam na myśli Polskę.
- Nigdy. Ale oglądałem film. Będę musiał wrócić. Zamieszkam w Toruniu.
- Dlaczego tam? - zaciekawiłem się.
- Film, który oglądałem nosił tylni Polska - ojczyzna Mikołaja Kopernika - wyjaśnił.
- Miasto wydało mi się sympatyczne.
Minęła godzina. Wzeszedł księżyc, zalewając piaski srebrzystym blaskiem.
Poderwaliśmy się razno i ruszyliśmy traktem dalej na południe. Trawa na poboczach stała się
bardziej soczysta, pojawiały się drzewa. [ Pobierz całość w formacie PDF ]