szła dosyć powolnie. Przebywszy dolinę, na krańcu lasu rozłożyłem się na południowy wypo-
czynek, lecz pędzenie i naganianie kóz tak mnie zmęczyło, że nie mając zresztą potrzeby tak
bardzo śpieszyć się do domu, postanowiłem tu noc przepędzić. Przywiązałem więc kozy do
drzew, a sam zająłem się szukaniem żywności.
Były wprawdzie rośliny bananowe w pobliżu, lecz chciałem uraczyć się kawałkiem mięsa i
ostrygami, dlatego puściłem się przez bliskie pagórki nad brzeg morza. Dostawszy się na
szczyt, ujrzałem go wprawdzie, lecz w odległości trzech ćwierci mili. Mimo nużącego upału
odważyłem się na odbycie tej drogi, tym bardziej, że nęciła mnie dawno nie używana kąpiel
morska. Jakoż przyszedłszy na brzeg, znalazłem dość ostryg i orzezwiłem się nimi, ale przez
całą drogę ani zająca, ani ptaków nie spostrzegłem.
Po kąpieli i odpoczynku należało wrócić do kóz, lecz chęć dostania mięsa kusiła mnie, aby
tu zabawić do wieczora i doczekać się nocnych wycieczek szyldkretów na ląd. Wszak kozy
mają dość trawy i wodę tuż przy sobie, zwierząt drapieżnych na wyspie nie ma, a więc im się
nic złego stać nie może, choćby im tutaj przyszło przenocować.
Wieczór był prześliczny, zaraz po zachodzie zajaśniały miliony gwiazd na niebie. Kto nie
był w krajach podzwrotnikowych, wyobrażenia mieć nie może o świetności tamtejszego nie-
ba. Zdaje się, że iskrzące diamenty pokrywają przecudny szafir, a gwiazd nierównie więcej w
tym przejrzystym powietrzu dostrzec można, aniżeli na naszym smutnym i bladym widnokrę-
gu.
Leżąc na wznak i wpatrując się w niebo, czekałem, rychło żółwie zaczną z morza wyłazić
dla obejrzenia gniazd swoich, lecz nagle jakiś czerwony blask okrył zachodnią część nieba.
Zerwałem się przestraszony. Byłżeby to blask księżyca? Nie, to wyraznie łuna. Czy jaki palą-
cy się okręt zagnały wiatry na zachodni brzeg wyspy? I to nie, bo łuna była zanadto wielka,
aby ją mógł wydać palący się statek. Przestrach ogarnął mię niezmierny, miałżeby się las za-
palić na wyspie, lecz z czego? Wszak burzy nie było wcale, tylko piorun mógł rozniecić po-
żar. Byliżby to ludzie? Tysiące myśli przeciwnych i krzyżujących się z sobą przejęło mię
niewypowiedzianą trwogą. Z szybkością wiatru puściłem się ku miejscu, gdzie zostawiłem
kozy, lecz potem strach wybił mi nawet z myśli trzódkę. Co mi po wszystkim, szeptałem
64
drżącymi ustami, jeżeli jaki nieprzyjaciel najechał wyspę i podpalił lasy? Trzeba co żywo
umykać do domu.
I biegłem wciąż, dopóki zmęczenie zupełnie mi sił nie odjęło. Padłem znużony na ziemię,
serce biło mi gwałtownie, a szybki oddech, zdawało się, że mi pierś rozsadzi. Złapałem też
parę guzów na czole, rozbijając się w ciemności o drzewa, a raz wpadłem po pas w wodę,
natrafiwszy niespodzianie na głęboki potok. Po chwili przyszedłem nieco do siebie. Auny
zakrytej lasem nie było widać. Zacząłem nieco zimniej rozważać moje położenie.
Głupcze, zawołałem wreszcie sam do siebie, i czegóż uciekasz? Czy cię kto goni? Czyś
widział nieprzyjaciela? Czy zresztą nie pamiętasz, że Opatrzność czuwa nad tobą, a bez Jej
woli włos z głowy ci nie spadnie? Dlaczegóż nie polecisz się opiece Boskiej i nie wracasz
spokojnie do domu? Strach, to najgorszy doradca, zamącony nim umysł nie zdoła przedsię-
wziąć odpowiednich środków ostrożności, tylko pędzi na ślepo na manowce, nie wiedząc
sam, co robi. Rozważ wszystko dobrze. Wszak ogień mógł powstać w trawach skutkiem cią-
głych upałów, gdzie lada iskra może wzniecić pożar.
To prawda, odpowiedziałem, ale skądże się ta iskra wzięła?
Ale porzuciwszy na chwilę trapiące myśli, ukląkłem i zacząłem się modlić. To mnie po-
krzepiło i wlało męstwo w serce. Uspokojony, wdrapałem się na drzewo i przepędziłem na
nim tę noc okropną.
Na drugi dzień obudziwszy się, spostrzegłem, że jestem w nieznanej okolicy lasu. Na
próżno usiłowałem sobie przypomnieć jakie drzewo znajome. Pamiętałem tylko, że wczoraj
biegłem ku wschodowi, chcąc więc dostać się na powrót w miejsce znajome, trzeba było kie-
rować się na zachód. Mimo spiesznego pochodu, dopiero w trzy godziny ujrzałem wzgórza
wczoraj opuszczone. Przestrzeń tę w nocy przebyłem w godzinie, bo też strach dodawał mi
skrzydeł.
Na próżno z najwyższego pagórka upatrywałem śladów pożaru, nic nie było widać, za-
puszczać się zaś bliżej dla wyśledzenia przyczyny nie miałem odwagi. Trzeba było do kóz
powrócić. Znalazłem je na wczorajszym stanowisku, ale kozioł zerwał się i uciekł, snadz go
pożar wystraszył, jak mnie.
Zabrawszy pozostałą trzódkę, ruszyłem przez las ku mojemu zamkowi, gdzie też szczęśli-
wie przed zapadnięciem nocy przybyłem.
XXVI
Przygotowania na zimę. Rozmaite zapasy. Masło i sery. Druga
rocznica. Pory roku na wyspie. Uwagi.
Po szesnastodniowej nieobecności zastałem w domu wszystko w należytym porządku.
Kozlęta podrosły, a kozy sporo dawały mleka. Wnet poznały się i zaprzyjazniły z nowymi
swymi towarzyszkami, a nikt nie uwierzy, z jaką przyjemnością przypatrywałem się mojej
licznej trzodzie.
Najpierwszą pracą po powrocie było rozprzestrzenienie i wyprzątnięcie do reszty jaskini,
trzęsieniem ziemi zawalonej. Kopiąc w jednym miejscu, gdzie zamiast litej opoki był grunt
ziemisty, odrywałem z łatwością spore bryły i zapuszczałem się coraz dalej, drążąc jakby ro-
dzaj podziemnego korytarza. Mógł on być mi bardzo pożyteczny na skład różnych narzędzi,
dlatego nie ustawałem w pracy, wybierając ziemię aż do czystego kamienia. Na koniec raz za
silniejszym uderzeniem dzidy posypała się ziemia, błysnęło światło i ujrzałem, żem przekopał
grotę na wylot.
65
To wcale niemądrze. Robinsonie, rzekłem z nieukontentowaniem, miałeś grotę bez-
pieczną, teraz, bez najmniejszej potrzeby zrobiłeś drugie wyjście, ułatwiając przystęp nie-
przyjacielowi.
Ba, to rzecz najmniejsza, wszak nieprzyjaciół na wyspie nie ma.
Ach, ta łuna sypiać mi nie dawała. Aż dotąd byłem tak spokojny, tak szczęśliwy, a teraz za
najmniejszym szelestem zrywałem się przestraszony. %7łyć w ciągłej trwodze, to rzecz bardzo
nieprzyjemna. Wprawdzie miałem ufność w opiece Boskiej, ale jak to mówią, strzeżonego
Pan Bóg strzeże, więc też otwór, jak mogłem założyłem na powrót kamieniami.
Ponieważ opuncje nie mogły rozrosnąć się tak prędko, a przywiązane do drzew kozy jakoś
mi smutniały, utraciwszy nagle wolność, zamierzałem więc zrobić dla nich ogrodzenie tym-
czasowe z bambusowych tyczek. Nowa wycieczka po nie do letniego mieszkania pocieszyła
moje serce, gdyż jęczmień zazielenił się ładnie, a melony przyjęły. Z powrotem nazbierałem
do kosza dużo kukurydzy, zamierzając często chodzić po nią, aby dostateczny zapas uzbierać
na zimę.
Szło o to tylko, w czym ją przechować w czasie pory deszczowej. W jaskini było dość wil-
gotno i ziarno mogło ulec zepsuciu. Wyrobiłem więc kilka wielkich naczyń glinianych w [ Pobierz całość w formacie PDF ]