[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dostęp do mocy?
- Niewykluczone, że tak - odpowiedział. - To zależy. Mogę spróbować.
Niebezpiecznie było przebywać ze Strażnikiem Ognia w szpitalu, gdzie tyle kruchych i delikatnych istnień mogło zostać
narażonych na ryzyko. Wiedziałam, jak Brianna się czuje. Mogliśmy nad nią zapanować, ale niezupełnie. I nie bez wysiłku.
Istniały zasady zablokowania, a nawet odebrania mocy, ale były trudne i czasochłonne, wymagały też wyjątkowo
delikatnych działań. Mimo największej staranności, pewien procent osób im poddanych zostawał kalekami, szaleńcami lub
ginął.
Przeprowadzenie takich zabiegów na dziecku wydawało mi się nie do pomyślenia. Wiedziałam, że Luis postara się,
żeby interwencja okazała się jak najmniej inwazyjna. Trzeba ją było uciszyć. Mimo wszystko jednak przedsięwzięcie
wydawało się ryzykowne.
Choć mniej ryzykowne niż pozostawienie jej w spokoju, aby mogła uderzyć, kiedy zechce.
Skinęłam głową i Luis zdjął blokady, które utrzymywały Briannę w sztucznej śpiączce. Wybudziła się tak szybko, jakby
ją popychała jakaś dodatkowa siła. Dziewczynka otworzyła oczy - były surowe i skupione. %7ładnej dezorientacji, tylko
bystre, czujne spojrzenie.
56
Luis przycisnął palce do jej skroni i zamarł z opuszczoną głową. Skupiał się. yrenice Brianny rozszerzyły się, a jej
zaczęło brakować tchu pod wpływem złości i frustracji. Dłonie dziewczynki otwierały się i zaciskały w pięści
konwulsyjnie, ale nie wykonała żadnego innego ruchu.
Wyczułam, że nie mogła.
- Brianno - odezwałam się, siadając na brzegu jej małego, wysokiego łóżka i spoglądając jej głęboko w oczy.
Dostrzegłam w nich odbicie... czegoś więcej. -Brianno Kirksey. Nazywam się Cassiel. Wiesz, kim jestem?
Nie miałam wątpliwości, że mnie zna. Nienawiść w jej oczach była zdumiewająca. Wykrzywiała jej twarz, wyginała
ciało tak, jakby chciała się na mnie rzucić.
- Nienawidzę cię! - Jej przerażająco głośny krzyk odbijał się echem od surowych ścian i płytek, jakby co najmniej
gromada dzieci wykrzykiwała te słowa. -Nienawidzę cię!
Pościel zaczęła dymić i agent Turner pojawił się, żeby zdusić ogień. Jego siła z pewnością nie dorównywała sztucznie
wywołanej sile małej Brianny, ale był w stanie poradzić sobie z ubocznymi skutkami złości dziewczynki. Na razie.
- Wiem, że mnie nienawidzisz - kontynuowałam. -Nienawidzisz mnie, bo powiedziano ci, że dopuściłam się
potwornych rzeczy.
- Zabiłaś ich! - krzyknęła i opadła na poduszki pod uspokajającym wpływem Luisa, rzucając się w niekontrolowany
sposób. - Zabiłaś moich rodziców! Widziałam to!
Aha. To w ten sposób Perła zapewniała sobie lojalność swoich żołnierzy, przynajmniej tych skierowanych przeciwko
mnie; pokazywała im przerażający obraz ze mną jako czarnym charakterem w roli głównej. W rzeczywistości to Perła, a
raczej któryś z jej zaufanych podwładnych zabił rodziców Brianny, upodabniając zabójcę do mnie. Całkiem możliwe, że
Briannie pokazano odpowiednio zmontowane zdjęcia albo film, z których wynikało, że to ja jestem wszystkiemu winna.
Dzieci przyjmowały wszystko bardzo dosłownie. Nie miała powodu sądzić, że ktoś ją okłamuje.
Nie było najmniejszego sensu przekonywać Brianny, a raczej usiłować jej przekonać, że to nie ja zabiłam jej rodziców.
Przerwałam rozmowę i spojrzałam na Luisa i Turnera.
- Pójdę - powiedziałam.
Skinęli głowami. Tunerowi najwyrazniej ulżyło, Luis miał zawziętą minę, ale przecież skupiał prawie wszystkie
wewnętrzne siły na dziewczynce.
Słyszałam jej krzyki, idąc przez korytarz, pózniej jednak umilkła. Oparłam się o ścianę z zamkniętymi oczami i
nasłuchiwałam jej głosu, łez i złości.
Me jestem twoim wrogiem, posłałam do niej myśl, chociaż Brianna ani jej nie usłyszała, ani nie chciała usłyszeć. Została
dogłębnie zraniona, jeżeli nie fizycznie, to psychicznie. Jej ból był ceną za determinację Perły, aby usunąć mnie ze swojego
równania.
Uśmiechnęłam się dziko. Zobaczymy, siostro, pomyślałam. Zobaczymy, kto wygra.
Wyjęłam szkatułkę z listą z kurtki i przytrzymałam ją w prawej dłoni. Tym razem zaskakująco trudno było ją otworzyć
protezami palców lewej dłoni. W końcu mi się udało, chwyciłam listę i zaczęłam przeglądać rząd nazwisk. Tylu nazwisk.
Tylu dzieci, z których każde narażone było na wielkie ryzyko.
Na pewno jest coś, co mogę zrobić. Kiedy dotykałam nazwisk metalowym palcem, poczułam odległe echo. Nie był to ten
sam intensywny kontakt, jakiego doświadczyłam wcześniej, przypominał bardziej szept, coś na krawędzi świadomości.
Metal wytwarzał barierę obojętności pomiędzy mną a mocą listy. Poczułam przypływ zainteresowania, niemal nadziei i
z trudem nad nim zapanowałam. Nie ma dowodów, pomyślałam. Dopóki Perła nie zaatakuje i nie uda jej się mnie dotknąć.
Usiadłam na pobliskiej ławce i spróbowałam jeszcze raz, dotykając pierwszego nazwiska, a potem kolejnego.
Doświadczyłam pogmatwanych, niewyraznych odczuć. Zwykłe życie, pomyślałam. Nic, co mogłabym bez trudu
wychwycić. Przesuwałam palcem po liście, dopóki nie wyczułam czegoś niezwykłego.
Intensywne, dzikie wrażenie. Zawładnęło mną na chwilę, a pózniej poczułam wyraznie. Wściekłość. Strach.
Przerażenie.
Zerknęłam na nazwisko pod palcem.
Alex Carter. La Jolla, Kalifornia.
Działo się to tutaj, dokładnie tutaj.
Wzięłam oddech i położyłam palec wskazujący prawej, cielesnej ręki na nazwisku Alexa i wzdrygnęłam się, kiedy
przetoczyła się przeze mnie fala odczuć, przenikając moje nerwy do żywego. Wraz ze strachem i bólem przyszła
świadomość, pewna i instynktowna.
Wiedziałam, gdzie jest. I nie był wcale daleko. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • arachnea.htw.pl