odkrycia.
A u nas? Przecież ciągle&
To musi być bardzo wielkie odkrycie. U nas było pięć takich wybuchów, dopiero po ostatnim
przybraliśmy obecną postać. Dawniej byliśmy naprawdę piękni! Ostatnia eksplozja nastąpiła
natychmiast po odkryciu, że najprzyjemniej jest wylegiwać się w świetle gwiazd.
A& oni?
Są w początkowym stadium rozwoju. Odkryli dopiero pierwszą swoją prawdę, przypadkowo
zresztą, tak jak i my niegdyś.
Jaką prawdę?
Ich prawdy są wyłącznie dla nich, mój mały. Sami je zdobywają i sami muszą się z nimi
uporać, nam nic do tego. Poza tym nie odczuwam nawet cienia zainteresowania, naprawdę dosyć
mam już kolejnych eksplozji olśnienia.
Pora na odpoczynek czyż nie wspaniale jest dawać się pieścić delikatnym promykom gwiazd?
Tymczasem wściekły impet wybuchu supernowej nieco zelżał, tak że błąkające się w rozhukanym
morzu ognia dusze mogły rozpocząć poszukiwania swoich nowych wcieleń.
Lipiec 80
Andrzej Zimniak
Korona życia
Trwał przez chwilę w gęstej atmosferze planety, analizując jej niezwykłą biosferę. Zewsząd
docierały promienie życia z przemieszczających się warstwowo prostych mieszanin gazowych, z
nieregularnie rozczłonkowanych, elastycznie odkształcających się konstrukcji i z ciężkich powłok
skorupy globu. Intensywność świecenia była zróżnicowana najsłabsza, podstawowa radiacja
dobiegała od kłębów materii unoszonej w gazach, zaś najsilniej promieniowały twory poruszające
się powoli po powierzchni planety. Ich widmo okazało się bogate i złożone.
Wtem jeden z promieni zatrzepotał i przygasł, aby rozbłysnąć za chwilę niepokojącym, ostatnim
blaskiem. Tam kończyło się życie. Tam należało dotrzeć. Natychmiast.
Po gasnącym promieniu opuścił się poprzez gęstą, płynącą nieregularnymi spiętrzeniami
atmosferę, przeniknął zwartą, lecz nietrudną do sforsowania przeszkodę i wreszcie znalazł się u celu
akurat wtedy, kiedy radiacja znikła ostatecznie. Lecz wiedział dokładnie, gdzie znajdowało się jej
zródło, wszelka pomyłka nie wchodziła przeto w rachubę.
Przez krótką jak błysk chwilę przygotował się do wykonania zadania, a potem szybko wniknął w
obiekt. Trwał w nim rozbieganym splotem impulsów, aż w końcu skupił się w punktach o
największym powinowactwie i stamtąd prowadził dalszą akcję.. A musiał się spieszyć, procesy
destrukcyjne przebiegały bowiem coraz szybciej. Natychmiast otoczył ogniska lokalnie rosnącej
entropii i spowodował jej spadek, odwracając reakcje degeneracji. Czynił przy tym ciekawe
spostrzeżenia, obserwując przebieg zjawisk na poziomie molekularnym. Gdy promieniowanie życia
znów rozjarzyło się pełnym blaskiem, rozpłynął się równomiernie po całym obiekcie, bo wciąż nie
wiedział, jak najlepiej będzie nim zawładnąć.
Skoncentrował się w najwyższym stopniu w momencie, w którym człowiek otworzył oczy.
Spodziewał się odmiennej percepcji, lecz pierwsze wrażenie daleko prześcignęło wszelkie
przewidywania. Wielu zjawisk nie rozumiał, chociaż czuł je za pośrednictwem mózgu ludzkiego,
którego składnik wszak już stanowił. Oślepiający, niespotykanej mocy potok światła słonecznego
wlewał się przez otwarte okno i wzbudzał dziesiątki barw w surowym szałasie z żywicznych
sosnowych bali. Zimne górskie powietrze nasycone było zapachem świerków.
Nie mógł wytrzymać takiej dawki inności. Wdarł się siłą do tętniących życiem splotów
nerwowych, przemocą spowolnił falujący bieg impulsów, narzucił im swój własny rytm.
Wściekła gra barw przygasła, w szarej atmosferze planety znów widział gęste chmury molekuł
azotu i tlenu, szałas stanowił nieistotną, łatwą do sforsowania przeszkodę składającą się ze
zmartwiałej tkanki. Nijakość półprzejrzystych zasłon gazowych i niestabilnych, bezkształtnych
konstrukcji rozjaśniały roje iskier życia, życia, którego tak pragnął.
Lecz człowiek ponownie umierał. Jego promień gasł w ostatnich, rozpaczliwych rozbłyskach.
Należało natychmiast powrócić do biernej obserwacji, odblokować przepusty ludzkich impulsów i
dać się ponownie znarkotyzować feerią nierealnych doznań tego dziwnego świata, w którym nie ma
rzeczy i zjawisk, tylko wysublimowane ich wrażenie. Nie mógł wybierać, jeśli chciał mieć swoje
życie.
Orr osłonił dłonią oczy ostry słoneczny blask wciskał się siłą pod powieki, kłując aż do bólu.
Wypełzł przed chwilą z ciemnej jamy, wyczołgał się z lepkiej cuchnącej mazi, która zalewała mu
usta, dusiła, napełniała płuca stęchlizną. Tam w głębi była śmierć, wiedział to. Więc& żyje?!
Sięgnął niepewnie do boku i namacał grube, swędzące blizny. Zdarł koszulę i zobaczył różowe
pręgi świeżych zrostów. Wyszedł z tego! %7łyje! Jednym susem był na podłodze, uderzył barkiem w
bierwionową ścianę, aż szałas zatrzeszczał pod potężnym ciosem. Szybko wciągnął ubranie, narzucił
futrzaną kurtę i wybiegł w skrzypiący pod butami śnieg, pomiędzy świerki tańczące w srebrnym
woalu na tle przepastnego błękitu. Wpadł w biały puch i śmiał się do łez jak dziecko.
To było na granicy wytrzymałości. Dziki potok subiektywnych wrażeń, które zmuszony był przez
siebie przepuścić, stanowił coś na kształt irracjonalnie silnego wzmocnienia nieistotnego szumu,
wywołanego niewielką zmianą konstelacji molekuł. Czy ten biedny człowiek naprawdę nie jest w
stanie pojąć istoty rzeczy, dostrzec procesów podstawowych? Największym wysiłkiem
powstrzymywał się przed ucieczką, gdy Orz poruszał się zbyt blisko niebezpiecznej skorupy planety.
Wniknięcie w nią groziło dezintegracją. Lecz w promieniach życia było mu tak dobrze, że
zaryzykował i pozostał.
Poprzez kopny śnieg Orr dobrnął do wioski, której chaty przypominały wielkie białe kopce.
Wiatr unosił delikatny zapach dymu i strawy; z daleka jękliwie przywoływał czysty dzwięk [ Pobierz całość w formacie PDF ]