[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zalany potopem i morzem czerwonym. W końcu i marmur, i pnie brzóz zabarwiły się lekko
tym zarazliwym kolorytem niebios. Postacie dziewicy i anioła, i fantazyjne lilie, i świeże
kwiaty, żelazna krata, drzewa, pluszowe trawy otaczające pomnik, wszystko zabarwiło się
ślicznym różem i piło róż z chciwością. Pomnik zawisł, zda się, w powietrzu, płynął w górę
na drogocennych gobelinach zachodu.
Waldemar oddalony od zebranych osób, również nasiąkły różowością, patrzał na rzezbę
wysoką, skrzydlatą z uczuciem człowieka, który zerwał bandaże z głębokiej rany.
Pomnik sprawił wielkie wrażenie na wszystkich.
Pan Maciej długo patrzał na lekkie postacie anioła i ślicznej dziewczyny, aż parę grubych
łez spłynęło mu z oczu. Rzekł ze smutkiem w głosie:
 Pozostała nam jak żywa, ale już tylko w marmurze.
Waldemar usłyszał, wzrokiem zajrzał mówiącemu w głąb duszy.
 Tylko?...  spytał przejmującym szeptem.
Pan Maciej spuścił głowę.
 Szkoda, że ta rzezba nie jest bliżej nas  zauważyła księżna, wpatrzona w pomnik, uko-
ronowany zachodem słońca.
Waldemar odrzekł głucho:
 I wśród nas ona będzie jak żywa i w całej postaci.
Spojrzeli na niego nie rozumiejąc.
Waldemar odprowadził w głąb cmentarza starego plebana ruczajewskiego i wręczył mu
duże safianowe pudełko. Mieściły się w nim perły ofiarowane Stefci w Głębowiczach. Oddał
mu je Rudecki.
 Proszę to zawiesić jako wotum na ołtarzu w tutejszym kościele  rzekł ściskając rękę
księdza.
Staruszek odrzekł serdecznie:
 Dobrze, zawieszę te perły na ołtarzu, przy którym ją zawsze komunikowałem.
Waldemar ze ściśniętym sercem prędko odszedł.
159
XXXIV
Po powrocie do Głębowicz odbyła się uroczystość założenia fundamentów pod szpital i
ochronę imienia Stefanii  w Słodkowcach.
Okolica patrzała na to z niemym podziwem.
W parę dni potem w zamku głębowickim zawrzał ruch niepowszedni, rozbijano jakąś pa-
kę, po czym kilku służących i olbrzymi Jur nieśli po schodach wielki przedmiot okryty pąso-
wą makatą. Ordynat szedł naprzód i otworzył salę portretową.
Zdjęto aksamitną zasłonę z prawej strony od portretu Gabrieli Michorowskiej. Wyjrzała
dębowa ściana, co niegdyś tak niemile dotknęła Waldemara swą pustką. Zaczęło się stukanie,
huk młotów rozbrzmiał echem po sali.
Wstrząsnęły się portrety.
Antenaci Michorowskich zadrżeli w swych ramach. Zbudzili się! Surową stalą martwych
oczu spoglądali na niezwykły widok. Krzątanina lokajów, huk młotów stolarskich i sztywna
postać młodego ordynata, który wydawał suchym głosem rozkazy, przeraziły portrety. Duży
przedmiot, pokryty makatą, zastanawiał je.
Szmer poszedł po sali  szmer cichy a grozny, niby pomruk zbudzonych magnatów w
odwiecznym przybytku ich pośmiertnej chwały.
 Przybył do nas ktoś nowy!  szła wieść, podawali ją sobie od ramy do ramy.
 Ale kto?
Pytanie zawisło nad portretami dawnych ordynatów głębowickich, dawnych wojewodów
i hetmanów.
A huk rozlegał się ostro, młoty waliły w dębowe ściany potężnie. Po szybach okien biegł
lekki brzęk, dzwięczały brązy pająków.
Nagle ucichło. Głos ordynata zabrzmiał parę razy i duży wąski przedmiot zawisnął na
ścianie, dotykając posadzki.
Portrety oczekiwały w skupieniu.
Ordynat ruchem ręki oddalił służbę.
Zabrali narzędzia i wyszli cicho.
Wówczas ordynat przetarł ręką czoło, blady, zmieniony. Rozejrzał się po sali ze zmarsz-
czoną brwią, jakby nakazując coś, jakby wołając:  Patrzcie!
Martwe oczy wszystkich portretów wpijały się w mroczną twarz prawnuka.
Oczekiwaniem czegoś wielkiego dyszała sala, dyszały postacie w ramach.
Ordynat zbliżył się do ściany, gwałtownym ruchem zerwał pąsową makatę, odrzucając ją
daleko.
Głuchy wybuch, krzyk idący z samego serca wypadł z jego piersi. Z rękoma przy skro-
niach przyklęknął przed portretem narzeczonej.
Antenaci Michorowskich zadygotali.
Szmer wśród nich wzmógł się:
 Kto to?! Kto to?!
Stefcia na portrecie była w kostiumie damy z czasów Dyrektoriatu, artystycznie odtwo-
rzoną, tym bardziej że tylko z fotografii. Malował ją jeden z najsławniejszych mistrzów sztuki
malarskiej w kraju. Na tle ciemnych materii Stefcia stała w naturalnej wysokości. Wdzięczny
jej ruch miał w sobie wyrazistość i harmonię. Bladoróżowa stylowa suknia posągowo stroiła
jej smukłą postać. Na matowej gładkiej tkaninie wytwornie odbijała jedwabna szarfa. Krótki
staniczek wycięły, obramowany gazą, lekko odsłaniał śliczne kontury ramion i szyi, ozdobio-
nej perłami. Powódz ciemnozłotych włosów, o połyskach soboli, spływała na kark i plecy,
rozsypując się falisto na ramionach. Pęki różowych kamelii ozdabiały gors i włosy z boku
głowy. Fantazyjny kapelusz czarny o dużych rondach i wielkie strusie pióra tworzyły wy-
160
kwintne tło dla tej patrycjuszowskiej, szlachetnie pięknej twarzy.
Jedną ręką w koronkowej mitynce Stefcia podtrzymywała długą falę sukni, z drugiej
zwieszał się na pół rozłożony wachlarz z czarnych strusich piór. Odsłonięte delikatne palce
były czysto arystokratyczne w konturach.
Na czwartym palcu prawej dłoni błyszczał pierścionek z perłą uriańską. Spod miękkich
fałd sukni wysuwał się brzeżek różowego pantofelka.
Wyraz twarzy miała zamyślony, dziwnie uroczy. Usta pąsowe, złożone lekko, zdawały
się coś szeptać.
Wielkie gwiazdziste oczy, lśniące fioletem, w ciemnej przepysznej oprawie, patrzały
przed siebie marząco, lecz z iskrami wesołości, pełne życia. Zarysowane ładnie brwi. pod-
gięte nieco w górę, i niesłychanie długie rzęsy drgały w swawolnym uśmiechu.
Powaga, zamyślenie i ta jakaś dojrzałość duchowa, wyzierająca z głębin jej oczu, stano-
wiła zachwycający kontrast z młodą wesołością, widną z każdego ruchu postaci.
Na jasnym czole, okolonym łagodnie lśniącą masą włosów, świeciła inteligencja. Subtel-
ność natury przebijała się w rysach i w kątach drobnych ust. W zagięciu brwi znać bujność
temperamentu.
Słodyczą nęciły śliczne wargi dziewczyny i urok jej spojrzenia pociągał nieprzeparcie. I
wiosna śpiewała w niej. Czar jakiś upajający i prostota, i szczerość dziecięca.
A zarazem tyle było w niej szlachetnej dumy, tyle klasycznej pańskości, takie bogactwo
uduchowienia w połączeniu z gorącą krwią.
Postać Stefci, wystylizowana genialnie, z wielką siłą i techniką wykonania, była ponadto
wybornie odczutą.
Artysta znał Stefcię z Warszawy: szkicował jej portret w zaręczynowej sukni. Intereso-
wała go wykwintna postać dziewczyny, w tece swej posiadał kilka rysunków jej głowy, zro-
bionych naprędce. To mu ułatwiało wzorowe odtworzenie dosyć trudnego w charakterze wy-
razu i stylu jej wewnętrznej istoty.
Stefcia stała na portrecie wypukło odcieniowana, ze śmiałością linii i niezwykłą swobo-
dą.
Stefcia żyła.
Jej jasna postać, rzucając na salę niby podmuch zorzy porannej, odbijała rażąco od suro-
wej w tonie Gabrieli de Bourbon.
Rozświetlała salę, jak ukwiecona gałąz białej akacji rozświetla zmurszałe modrzewie.
Przodkowie Michorowskich zdumieli się.
 Kto to?... kto to?...  snuły się szmery.
Martwe oczy portretów patrzyły na cudną postać dziewczyny i na brzeg płótna, blisko
szerokiej ramy rzezbionej z mahoniu z brązowym okuciem.
Tam widniał napis:
 Zp. Stefania Rudecka, narzeczona Waldemara Michorowskiego 12. ordynata Głębo-
wicz .
Zgasła przedwcześnie, zatruta fanatyzmem pewnych członków jego sfery.
%7łyć będzie wśród niej wiecznie.
Zgroza wiała z tych słów pełnych tragizmu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • arachnea.htw.pl