długie włosy, które smarują tłustością i niczym nie nakrywają, i ludzi całych nagich, z małymi
różnofarbnymi fartuszkami, z lancami, z łukami i z puklerzami. %7łeglując w dalsze jeszcze
82
kraje byłbyś nieraz w niebezpieczeństwie i musiałbyś się wykupywać chciwym rządcom; zo-
baczyłbyś dziwne zwyczaje, co do wolności kobiet szczególnie.
Usłyszałbyś tam o p r a w i e i g ł y i o k w a r t a l e w o l n o ś c i k o b i e t.
Dalej jeszcze znalazłbyś się w kraju Dongolów, gdzie już nie oliwkowi, ale zupełnie czarni
ludzie. Ten kraj dawniej był wolnym i patriarchalnym zwyczajem wodzów obierał. Dzisiaj
jest pod żelaznym berłem Mehmeda-Ali. Twarze mieszkańców tego kraju, chociaż czarne, nie
są spłaszczone jak niewolniczego plemienia amerykańskich Murzynów. Włosy ich nie są kę-
dzierzawe, ale zupełnie takie jak nasze. Noszą brody i wąsy, są bardzo pojętni, obyczajów
skromnych i przyzwoitych i mają swoje historyczne podania.
Dalej... już bym ci nie służył za przewodnika... Ale i tak trzeba się wrócić, bo moja obiet-
nica dokonaną.
Jeszcze przelecim wstecz z biegiem Nilu aż do Keneh; zwiedzimy po prawej stronie ko-
palnie granitu, które dostarczały materiałów na wybudowanie tych wszystkich gmachów.
Znajdziem tam wyryte nazwiska tych królów, którzy z nich czerpali. Nazwiska, które sam
przeczytasz (bo ja się nie podejmuję tłumaczyć hieroglifów), a potem pozdrowim Safię, po-
zdrowim Luksor, pozdrowim Keneh i wsiadłszy na grzbiet wielbłądów udamy się z karawaną,
jadącą do Mekki przez Koser, nad brzeg Morza Czerwonego, tej miedzy przedzielającej Azję
od Afryki.
Pustynia...! Pustynia...! I przez dni cztery tylko niebo i pustynia! I ranna rosa, co nas łudzi,
co nam pokazuje i drzewa, i kwiaty, i jeziora, i zaczarowane pałace, a potem znika... I znowu
tylko pustynia...! Piękny i wspaniały to widok, ale dla jednego i samotnego człowieka smutny
i straszny!
W nocy rozkładają szerokie ognie, około których spoczywają wielbłądy, a Araby opowia-
dają powieści. Księżyc smętną białością oświeca ten olbrzymi obszar i tę garstkę żyjących
istot. Z daleka słychać wycie szakali lub dziki ryk tygrysa.
Wśród dnia upał zabijający. Szczęście nasze, żeśmy już trochę przywykli do afrykańskiego
słońca i że mamy na głowie białe, gęste zawoje.
Karawana nasza liczna... brzęczą wdzięcznie dzwonki jej wielbłądów i dromaderów... ale
bądzmy na ostrożności...! gdyż ci wszyscy, z którymi jedziemy, są zagorzałymi mahometani-
nami.
Raczej nie gadajmy do siebie europejskim językiem, odmawiajmy, tak jak oni, pięć razy na
dzień modlitwy, a że nasze twarze spalone słońcem i nosim dobrze strój wschodni, wezmą
nas może za mieszkańców Syrii.
Bo choć mamy firman wicekróla w kieszeni, moglibyśmy się nabawić biedy, bo tu pusty-
nia!
Nasze dromadery i wielbłądy kołyszą nas jednostajnie, jak morskie fale poważny okręt lub
niańka dziecko w kolebce. Ponad głowami naszymi przelatują olbrzymie orły; spod naszych
nóg wymykają się lotne gazele.
To są tych stron mieszkańcy...! Gdzieniegdzie mignie się biały bernus Beduina lub jego
wyniosła dzida... Ale i my też mamy Beduinów z sobą, a myśmy h a d ż i (pielgrzymi). Będą
mieć dla nas poszanowanie.
Jakie szczęście, że wody dostateczny zapas! Bez niej okropna śmierć w pustyni...! bo pra-
gnienie nieustanne!
Otóż już widać niebieskie Morze Czerwone i smutne miasto Koser. Stąd odpływają do
Mekki, do Indiów Wschodnich, do Arabii, do Suez. W tutejszym porcie mnóstwo arabskich
statków, płaskich jak tratwy, a które przepływają jednak przez tę burzliwą przestrzeń. Wiele z
nich przecież już nigdy do portu nie wraca. A Araby, ufne w przeznaczenie, nie uwierzą, że
się topią; chyba wtedy, gdy są już na dnie.
83
Tędy także od niezbyt dawnego czasu przewozi statek parowy angielski z Suez do Bombaj
się udających. Dziwne to zjawisko! statek parowy na morzu Mojżeszów i faraonów...!
Gdzież teraz poniesiem nasze kroki...? Udamyż się w pielgrzymkę do Mekki...? Ale zapo-
wiadam, że się trzeba wprzódy ochrzcić na Turka...!Może się wrócim przez Suez do zielone-
go Kairu...? [ Pobierz całość w formacie PDF ]