poganina, a Witolda nie odróżniano od Tatarów, których zaciągi miał pod sobą.
Zakon zwlekał walkę stanowczą i może by ją odłożył do innej chwili, bo czuł, że ona o
losach jego przyszłych rozstrzygać może; lecz niemniejsza obawa panowała w Jagiełły obozie, bo i
tu przegrana nieobrachowane za sobą ciągnęła skutki.
Niemiecki świat, mieczem prący ku wschodowi, miał się zetrzeć z obrońcami ziem
słowiańskich od napływu germańskiego plemienia; wojna rozstrzygnąć miała, czy zaborcze hufce,
poprzebierane za mnichów, zagarną ziemie aż do Herodotowych białych ciemności.
Zwieżo ochrzczony poganin lękał się, by mu nie zadano, iż walczy przeciw chrześcijaństwu.
Dlatego może, i dla przejednania Boga, którego mniemane sługi miał wojować, Jagiełło po drodze
nabożnym był jak zawsze, albo nabożniejszym jeszcze.
Jechał król z Nowego Korczyna z dworem na Stopnicę do Słupi, jak na wojnę przystało z
niezbyt gromadnym, przecież królewskiemu dostojeństwu odpowiednim orszakiem. W Koronie już
on naówczas nie królował, zdawszy namiestnictwo swej władzy księdzu Mikołajowi z Kurowa,
arcybiskupowi gnieznieńskiemu, sam zostawszy wodzem a żołnierzem tylko... Przeto i dwór bez
mała składał się z samych ludzi rycerskich, z wyjątkiem panów pisarzy, kapelanów i duchownych,
których do nabożeństwa, pism i listów potrzebowano, bo król sam, jak wiadomo, czytać ni pisać nie
umiał. I służyło mu to dobrze, bo gdy mu co zarzucano, tłumaczył się skromnie, iż tyle tylko wie o
sprawach, co mu ludzie powiedzą, choć wiedział o wszystkim lepiej od wszystkich.
W Słupi, u stóp góry dwór na noc stanąwszy rozłożył się po miasteczku i poza nim obozem,
bo orszak królewski i chorągwie ciągnące z nim pomieścić się w domach nie mogły.
Wiedziano już w otoczeniu pańskim, że nazajutrz pieszo pójdzie Jagiełło na Aysą Górę, jak
ślubował, i tam dzień na modlitwie spędzi. A nie dawniej jak czterdzieści lat temu taż sama Litwa
jeszcze klasztor i kościół ten splądrowała! Dziś przychodziła się modlić. Wysłano do mnichów, by
z nabożeństwem byli gotowi.
Nazajutrz, że dzień obiecywał się upalny bardzo, o brzasku ruszyło się wszystko, co królowi
towarzyszyć miało, a oprócz czeladzi przy obozie nikt nie został. Szli za panem wszyscy na Aysą
Górę. A był to widok uroczysty owego długiego orszaku duchownych i rycerzy, żołnierstwa i
czeladzi, ciągnących pieszo za kapłanem, który drogę wskazywał czytając modlitwy i zawodząc ze
śpiewakami pieśni nabożne. Kto Jagiełły nie widział wprzódy i nie znał, nie byłby pewnie za króla
wziął zobaczywszy skromnie idącego wśród daleko strojniejszych panów, co mu towarzyszyli.
Jagiełło, naówczas już niemłody, nie miał rysów twarzy ani postawy majestatem
uderzającej. Znać w nim było wszakże puszcz litewskich wychowańca, nawykłego do obozowania
spod gołym niebem, spoczywania w niepogodę pod dębami a spędzania całych miesięcy w lesie,
nie zajrzawszy pod dach i nie skosztowawszy miękkiego łoża. Mąż to był wzrostu średniego, tuszy
niewielkiej, smukły i dość zręczny. Głowę miał małą, podłużną, nieco już łysą, osadzoną na szyi
długiej i żylastej; twarz płci ciemnej uderzała najwięcej dwojgiem oczu czarnych, małych, żywych,
niespokojnych i biegających. Zdawały się one badać każdego i chcieć pochwycić wszystko. Z ust
trudno było coś wyczytać, oprócz łagodności i dobroduszności, która łatwo się mogła w gniew
gwałtowny a krótki zamienić. Naówczas zacinały się usta, oczy błyszczały, żyły wzdymały na
skroniach i król strasznym się stawał. Takim bywał najczęściej na łowach i w gromadce dworskiej,
gdy do ludzi występował, hamował się i sypał chętną dłonią złoto, byle pokój okupić.
Na ten dzień uroczysty król, który zimą w kożuchu prostym chadzał, a na posłuchania
płaszcz brał szary, odział się swoją zwykłą szarą aksamitną suknią dostatnią, spod której jedwabny
taftowy żupanik widać było, z pasem szerokim czarnym, obramowanym, jedwabnicą brunatną
ujętym. Na nogach miał czechczery sukienne ciemne, a w ręku czapeczkę szytą złotem. Za nim na
obronę od słońca Nowek, sługa pański, niósł zapaśny kapelusz słomiany, jedwabiem podszyty, aby
król włożył, gdy zechce. Za nim długim szeregiem szli rycerze i panowie, dowódcy, marszałkowie,
podskarbiowie, krajczowie i wielka siła dworzan, sług, urzędników, pacholąt, czeladzi.
Z obu stron drogi stał tłum pospolity, mieszczaństwo ze Słupi, włościanie ze wsi
okolicznych, żebracy ze świata całego, z wyciągniętymi rękami.
Królowi do kalety podawał garściami grosze podskarbi, a on ręką własną jałmużnę dzielił
cisnącemu się ubóstwu. Cała góra roiła się ludem.
Na pół rycersko, pół księżno wyglądał dwór pański, bo w nim kleryków i duchownych dość
było. Szlachta na ten dzień prawie cała zbroje ciężkie złożyła, przy szablach i mieczykach idąc, z
czapkami zamiast hełmów w ręku, aby ramionom i głowom dać spocząć nieco. A szli wszyscy w
porządku wielkim z procesją, bo ksiądz przodem niósł krzyż srebrny i odziany był w komżę, a
stułę. Na kilkoro stai od kościoła wyszło duchowieństwo całe przeciwko królowi i we dzwony
uderzono. Niesiono chorągwie kościelne i relikwię ową, której Litwa uwiezć nie mogła. Tę
spotkawszy, król przyklęknąwszy ucałował i ciągnęły tłumy wprost do kościoła. Do zachodu słońca
klęczał potem na wezgłowiu modląc się i ciągle rozdając jałmużnę, a gmach ledwie mogący
pomieścić dwór pański, stał oblężony ludem do mroku.
Dwór też naśladując pana a skarbiąc sobie łaskę i błogosławieństwo Boże, o głodzie
przetrwał dzień, póznym dopiero wieczorem podążywszy do miasteczka, aby się przed snem
posilić. Czekały stoły niewykwintnie zastawne z mięsiwem, rybami i warzywem a plackami. Król
oprócz wody innego nie używał napoju, dla rycerstwa stały kadzie i konwie z piwem; miód się
ledwie gdzie pokazał. Noże i łyżki mieli wszyscy przy sobie i z jednej misy jedli. Mięsiwo i ryba z
lada jaką przyprawą starczyły na zabicie głodu. Po czym jak kto stał, legł gdzie mógł, nie szukając
innego posłania nad wojłok, siodło i siano. Nie opodal konie rżały, co było najmilszą dla żołnierza
muzyką. Nie wszyscy namioty mieli i nie każdy rozbijać je kazał.
Na niebie gwiazdy się posiały, gdy król z izby wyszedł, w której siedzieć nie lubił, i na
podsieniu na ławie przypadł, rozpatrując się po okolicy.
Wtem Zbyszek z Oleśnicy, jeden z pisarzy królewskich, wielce przez niego lubiany,
nadbiegł z pokłonem i uśmiechem na twarzy, który się u niego rzadko widzieć dawał, bo mimo
wieku młodego surowości był i powagi wielkiej. Król nań grubym swym głosem zawołał pytając,
co by za wesołą nowinę niósł i czego się tak śpieszył?
W istocie Zbyszek miał co zwiastować, dowiedział się bowiem pierwszy, iż panowie, którzy
służbę króla rzymskiego i węgierskiego porzucili, aby do swojego pana powrócić, nocowali
niedaleko i nazajutrz się Jagielle do boku stawić mieli. Między nimi byli: Zawisza Czarny z bratem [ Pobierz całość w formacie PDF ]