myśl...
Wypożyczony od wojska
helikopter, stojący w specjalnie
przydzielonym hangarze, wymagał wielu
skomplikowanych zabiegów. Sekretarz
redakcji w swoim dzikim zapale zdołał
przełamać wszystkie trudności
administracyjne, biurokratyczne,
personalne i finansowe. Zaangażowany
do pracy personel techniczny, cały
zespół mechaników, został zobowiązany
do zachowania najściślejszej tajemnicy.
Nikt nie wiedział dokładnie, o co
chodzi, helikopter jednakże był
wojskowy, tajemnica też, na wszelki
wypadek zatem istotnie ją zachowano. Z
udzielanych przez sekretarza redakcji
mętnych wyjaśnień wszyscy zdołali
zrozumieć tylko jedno, a mianowicie, że
pojazd ma zostać odmieniony
zewnętrznie tak, żeby stał się zupełnie
do siebie niepodobny. Przypuszczenia
co do celu tej metamorfozy padały
rozmaite.
- Mnie się wydaje, że oni chcą coś
wyszpiegować z powietrza - powiedział
trochę niepewnie mechanik Józio,
patrząc na przywiezione właśnie i
zwalone w hangarze arkusze blachy
aluminiowej. - A ta blacha to ma być
osłona przed czymś.
- Panie Józefie, co pan? - odparł z
niesmakiem stojący obok niego elektryk.
- Przecież to prasa! Już prędzej bym
powiedział, że chcą coś podpalić, bo mi
kazali zrobić coś takiego, co się będzie
kręciło, a na tym mam zamocować, nie
zgadniesz pan, żebyś pan skonał, zimne
ognie...
- Jakie zimne ognie?
- Takie te, co na choinkę.
- I one mogą co podpalić?
- A mało razy się choinki paliły?
- E tam - wtrącił się pomocnik
mechanika. - Dla telewizji robią, bo
przecie tłumik przerabiamy. %7łeby im nie
warczało. Zawsze jak z helikoptera
Wyścig Pokoju nadają, to więcej
słychać ten helikopter niż co innego.
- To po cholerę powiedzieli, że
trzeba będzie te blachy z boku dodać?
Boki im też warczą? Ja wam mówię, że
się. tym gdzieś zakradną...
Przywiezione następnie różnych
rozmiarów kawałki pleksiglasu oraz
olbrzymia ilość srebrnej farby
zdezorientowały zaangażowanych
pracowników do reszty. Wszyscy w
napięciu oczekiwali chwili, kiedy
wreszcie będą mogli przystąpić do
montażu osobliwych urządzeń, licząc na
to, że wówczas coś się rozjaśni.
Z montażem jednakże zwlekano,
sekretarz redakcji bowiem postanowił
zaczekać na powrót zza granicy
znajomego specjalisty od budowy
pojazdów kosmicznych. Specjalista
bawił właśnie w Związku Radzieckim i
do jego przyjazdu brakowało zaledwie
tygodnia. Sekretarz redakcji,
oszołomiony wprawdzie oczekiwanym
szczęściem, zachował jednak dość
zdrowego rozsądku, żeby cenić radę
fachowca.
W Ośrodku Badania Opinii
Publicznej sekretarka pracowni Badań
Szybkich i Nietypowych coraz częściej
dostrzegała u socjologa jakieś dziwne
objawy. Z dnia na dzień pan Zdzisio był
coraz bardziej przejęty zaplanowanym
eksperymentem. Rozmyślał nad nim,
zastanawiał się, wyobrażał sobie różne
możliwości, oczyma duszy widział
wspaniałe, wstrząsające sceny,
rozpatrywał je kolejno, poczynając od
zrównania z ziemią okolic Garwolina w
wyniku szaleńczej paniki wszystkiego co
żyje, a kończąc na ukamienowaniu
przybyszów z kosmosu i rozszarpaniu
ich na sztuki wraz z pojazdem. Usiłował
przewidzieć coś prawdopodobnego,
zadając otoczeniu podchwytliwe
pytania, dotyczące reakcji
poszczególnych jednostek na nietypowe
wydarzenia, i opowiadał krew w żyłach
mrożące i gruntownie pozbawione sensu
historie, pilnie przyglądając się przy tym
twarzom słuchaczy. W większości
wypadków tracił przy tej okazji wątek
opowieści, co czyniło ją wysoce
skomplikowaną i raczej niedorzeczną.
W chwili kiedy w pokoju sekretarki z
wielkim zapałem relacjonował
wydarzenie z czasów młodości jego
obecnej gosposi, do której przyszła z
wizytą jej matka nieboszczka, przy czym
wiatr wionął kasztanami, szczytowo
zaniepokojona sekretarka uznała, że
chyba powinna mu przerwać.
- Panie Zdzisławie, czy pan się
dobrze czuje? - spytała z troską. - Czy
pan dobrze sypia? Może powinien pan
więcej przebywać na świeżym
powietrzu?
Socjolog urwał opowieść o
przeżyciach gosposi i owych kasztanach,
których sam nie rozumiał wcale, i
zapatrzył się w sekretarkę, próbując
przypomnieć sobie, co właściwie
zamierzał powiedzieć. Uwaga o
świeżym powietrzu nasunęła mu nową
myśl.
- A właśnie - rzekł z ożywieniem.
- Pani Krysiu, co by pani zrobiła? Idzie
pani przez las...
Urwał, bo przyszło mu do głowy,
że powinien zastosować przykład
bardziej oderwany od przyszłej
rzeczywistości i osadzonego w plenerze
eksperymentu.
- Nie, nie przez las. Schodzi pani
ze schodów...
- Ja nie schodzę ze schodów -
przerwała sekretarka z wyraznym
współczuciem w głosie. - Mieszkam na
dziesiątym piętrze i zjeżdżam windą.
- Doskonale, zjeżdża pani windą.
Wieczorem. Na klatce schodowej słabe
światło, półmrok, i na parterze widzi
pani coś... Coś zupełnie niepodobnego
do człowieka. Co by pani zrobiła?
Sekretarka patrzyła na niego w
zadumie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]