[ Pobierz całość w formacie PDF ]

papier na stole do pakowania prezentów. Mało śpi, może
trzy godziny. Budzi ją zapach samolotowej kawy i bułek,
pobrzękiwanie wózka z napojami. Trzyma czapkę w rękach
i nie wie, skąd ją wzięła.
Lea jak zwykle się spóznia. Sylvie stoi z walizką, nad
nią terkoczą tablice informacyjne, w cosekundowym ryt-
mie donoszą o kolejnych lądujących samolotach. Siódma
czterdzieści trzy czasu lokalnego. Opiera się o ścianę obok
aparatu telefonicznego, patrzy na wózek na bagaże, na pod-
łogę, mokrą i błyszczącą po ostatnim myciu. Ktoś podsuwa
jej pod oczy gazetę. Podnosi wzrok, to Lea. Lea ze swoim
noskiem jak u lalki, z wąskimi ramionami i małymi sto-
pami. Lea, która przytula nosek jak u lalki do jej szyi, głoś-
no wciąga powietrze i mówi: proszę, możesz przeczytać,
dzisiaj wieczorem będzie padał śnieg. Wskazuje palcem
na nagłówek i pyta: cieszysz się, a Sylvie mówi: tak, oczy-
wiście, oczywiście, że się cieszę.
Jadą autostradą, w górze samoloty nadlatują z połu-
dnia, nad lasem miejskim i stadionem z reflektorami przy
wejściu. Sylvie przeciera ręką szybę. Dzisiaj nie zrobi się
jaśniej. Ponieważ prawie się nie odzywa, Lea pyta: jesteś
zmęczona, a Sylvie odpowiada: tak, i szybko zamyka oczy,
jakby musiała dać dowód.
Nie musisz się o nic martwić, wszystko jest, mówi Lea,
kiedy parkuje, a potem jadą windą na szóste piętro, gdzie
Sylvie otwiera drzwi balkonowe, żeby spojrzeć na podwórze,
115
werandy i tarasy na dachach, ustrojone teraz światełkami,
łańcuchami i gałązkami choinki.
Lea mieszka na ostatnim piętrze, z widokiem na wieżę
z czerwonej cegły, wyglądającą, jakby brakowało jej kopu-
ły, i na to niebo, w które może patrzeć wieczorami przez
całe godziny, nie nudząc się. Uspokajają, powiedziała, kie-
dy stało się jasne, że nie będzie mieszkała z Sylvie, i kiedy
wprowadziła się tu sama, także to, że drzwi ciężko się otwie-
rają, także to ją uspokaja, i domofon z ekranem, na którym
widać wejście i każdego, kto przed nim stoi.
Lea rzuca klucze na sofę, zdejmuje buty, siada, pociera
małe dłonie, siąka nos, który zrobił się czerwony od tych
kilku kroków na mrozie. Mówi, że na kuchence stoi karp,
zjemy go pózniej, pózniej, w nocy, kiedy wrócimy z dworu,
mokre i zmarznięte na kość. Poczekajmy, mówi, aż się
ściemni, aż zacznie sypać, wskazuje obydwiema rękami na
miejsce obok siebie, żeby Sylvie przy niej usiadła, a potem
czekają, wyglądając na podwórze, przez okno, do którego
Lea przykleiła bożonarodzeniowe anioły z papieru, dziesięć,
dwadzieścia aniołów w czerwonych filcowych sukienkach,
z otwartymi okrągłymi ustami i złożonymi dłońmi. Syl-
vie co chwilę wstaje, robi kilka kroków wzdłuż okna, ze
strachu, że zaśnie, leżąc na sofie Lei, a Lea będzie na nią
patrzyła. Jest pewna, że coś w jej śnie, sam sposób, w jaki
leży, zdradzi ją.
Pózniej oznajmia: Chcę zobaczyć śnieg, dwudziestego
czwartego, rozumiesz, śnieg. Nie tylko za oknem, ale też
na choinkach, chcę zobaczyć choinki w śniegu. Lea od-
powiada: dobrze, będziesz miała śnieg na choinkach, tak
szybko, jakby czekała, że Sylvie właśnie tego sobie zażyczy.
116
Z szafy wyciąga dla Sylvie o wiele za duży kożuch, bez py-
tania otwiera }t) walizkę, wyjmuje kozaki i spodnie, wkłada
do reklamówki butelkę koniaku, do kieszeni kurtki wsuwa
flet. Jadą samochodem w górę, tam, gdzie zaczyna się las,
mijając ostatnie domy z oświetlonymi oknami, udekoro-
wanymi drzwiami, wiankami z jedliny, czerwonymi wstąż-
kami i bombkami, i dalej, mimo znaków zakazu, przez
cichy las, w którym dziś, w którym teraz poza nimi nie
ma nikogo. Zostawiają samochód, bo tylko się ślizga po
jedno-, dwucentymetrowej warstwie śniegu. Musiał spaść
w ostatnich godzinach.
Wchodzą w las i Lea pyta cicho: Naprawdę chcesz? Ma
na sobie rękawiczki przywiezione przez Sylvie, puchową
kurtkę w rozmiarze xs i tak za dużą, rękawiczek prawie nie
widać z rękawów. Co trzy, cztery kroki poprawia czapkę
ze sztucznego futerka z napisem New York, bo się zsuwa,
mimo zawiązanych pod brodą tasiemek. Idzie pierwsza,
schodzi ze ścieżki w gęstwinę, przełazi przez pnie drzew,
depcze liście, gałęzie i mech. Idzie tak, jak chodzi latem,
kiedy nie ma na sobie grubej kurtki i ciężkich butów, tylko
lekką sukienkę i buty, których nie trzeba wiązać, tak jak
chodziła ostatniego lata, kiedy Sylvie jeszcze tu była i po
raz pierwszy pomyślała wtedy, że to jest wytrenowane,
długo ćwiczone, ten sposób chodzenia. Mimo ciemności,
Sylvie widzi oddech Lei. Widzi, jak oddycha w zimnym
powietrzu, w tym lesie.
Lea zatrzymuje się, wyjmuje z reklamówki koniak, upija
łyk, ociera usta rękawiczką, trochę się krzywi, jakby się
brzydziła. Podaje Sylvie butelkę, bądz cicho, szepcze. Nie
rozmawiają, oddychają bezgłośnie. Słyszą tylko puchową
117
kurtkę, która trzeszczy, chociaż Lea się nie rusza, i to Sylvie
irytuje ten odgłos, irytuje ją nagle tak, jak wiele, zbyt wiele
innych rzeczy w Lei, także to, że w samochodzie za każdym
razem na nowo ustawia lusterko i siedzenie, chociaż nikt
inny nim nie jezdzi, nawet to ją irytuje, nawet jej listy, które
Lea pisała każdego dnia po trochu i wysyłała co tydzień,
żeby Sylvie niczego nie przegapiła, nawet to ją irytowało,
i to, że każdy, komu o tym mówiła, pytał dlaczego.
Pójdziemy, jak coś usłyszymy, szepcze Lea i Sylvie dosko-
nale wie, jak teraz wygląda, bo zawsze wygląda tak samo,
gdy proponuje coś, o czym sądzi, że inni by na to nie wpadli.
A potem grają w tę grę, mimo zimna, mimo zmęczenia,
czekają, aż coś się poruszy, piją łyk, ruszają, idą, dopóki
Lea nie da znaku, nie podniesie prawej ręki w tej grubej
rękawiczce, zatrzymują się, nasłuchują i znów czekają. Za-
pominają o czasie. Sylvie nie może powiedzieć, czy chodzą
tak kilka minut, czy też kilka godzin, ale jest pewna, że kręcą
się w kółko. Już dawno powinny były dotrzeć do następnej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • arachnea.htw.pl