[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wała, że facet chyba otworzył oczy. Złapał oddech i odezwał się ludzkim głosem.
 Ratunku! Ludzie, pomóżcie! Nie mogę stąd wyjść! Ratunku!
99
Miejsce kompletnej pustki zajął w moim umyśle dziki chaos. Zdenerwowałam
się niebotycznie. Nareszcie kogoś mamy, nowego trupa, nie, trup nie wyje, nową
ofiarę, względnie może mordercę, faktycznie, coś się w studni znalazło, ale skarb!
Co, u diabła, mam z tym fantem zrobić?!
 Cicho!  powtórzyłam z irytacją.  Co pan tam robi?! Cicho, do diabła,
niech się pan przestanie drzeć!
 Nie mogę stąd wyjść. . . !
 Trzeba było nie wchodzić! Po cholerę pan tam wlazł?!
 Ja nie wlazłem! Coś mnie tu wepchnęło! Niech mi pani pomoże! Ja chyba
rękę złamałem! O Jezusie, żeby to szlag trafił. . . !
 A co pan tu w ogóle robi?
 Nic nie robię! Nie mogę wyjść! O Jezu, ratunku. . . !
Ciągle tkwiłam na czworakach, zaglądając w głąb studni. Facet niecierpliwie
usiłował podrygiwać na drabinie i obsesyjnie domagał się pomocy. Pomyślałam,
że ten studzienny dialog nic mi nie da, a za to załamie się pod nim następny
szczebel, co może definitywnie wykluczyć dalszy ciąg konwersacji. Coś należało
zrobić. Odrobinę oprzytomniałam, kazałam mu zamknąć gębę i spokojnie cze-
kać, po czym zerwałam się z podmurowania i popędziłam po Marka, który spał
w stodole. Marka nie było, pojęcia nie miałam, gdzie się mógł podziać. Nikogo
z rodziny Franka również nie było, psa nie było, w ogóle żywego ducha nie by-
ło. Rozwścieczyła mnie myśl, że akurat w takiej głupiej sytuacji znalazłam się
zupełnie sama.
Ofiarę ze studni bezwzględnie należało jakoś wydobyć. Pomijając już kwestię
szczebla, pozostawienie w dziurze człowieka ze złamaną ręką i z taką gębą wyda-
wało mi się niehumanitarne. Zdecydowałam się zaryzykować, znalazłam żelazną
drabinkę, przywlokłam do studni i wepchnęłam w głąb. Po długich korowodach
facet wreszcie wylazł chwiejnie i z wielkim trudem, przy czym moja wydatna
pomoc polegała na chwyceniu go za kołnierz i ciągnięciu w górę. Nie czekając,
aż stanie na nogach, i nie puszczając kołnierza, zażądałam danych personalnych.
Bez oporu wygrzebał z kieszeni i pokazał mi prawo jazdy, z którego wynikało,
że nazywa się Eugeniusz Bolnicki. Następnie wyjaśnił, co tu robi. Znajduje się
100
mianowicie na urlopie, wracał w nocy od jednej takiej i coś go tu napadło. Nie
wie co. Puściłam kołnierz i pozwoliłam mu się wyprostować.
 Pijany pan był?  spytałam surowo.
 No pewnie, że byłem pijany! Jakbym był trzezwy, to bym się tu zabił! Co
za okolica cholerna, wymarło wszystko czy co, krzyczę i krzyczę. . .
 Długo pan krzyczał?
 Nie wiem. Przecknąłem się, jak już było widno. . .
Gapiłam się na niego niepewna, czy można mu wierzyć. Facet był pełen roz-
goryczenia, ciężko urażony, wyglądało na to, że mówi prawdę. Ruszał się dość
niemrawo, kolejno próbował każdej nogi i jednej ręki, spróbował poruszyć drugą
ręką i jęknął, wykrzywiając swoją upiorną maskę. Nogi miał w porządku, pomy-
ślałam, że musiał tam wlecieć głową w dół i poczułam dla niego nawet odrobinę
współczucia.
 Niech się pan trochę umyje  poradziłam.  Wpuszczę pana do łazienki.
 Zaraz  odparł niepewnie.  Ja tego. . . Mnie niedobrze. . .
Zaniepokoiłam się okropnie. Wstrząs mózgu jak amen w pacierzu! Kiwał się
jakoś dziwnie i przestępował z nogi na nogę, kręcąc głową w różne strony. Po-
stanowiłam dać mu spokój z myciem, wepchnąć go do samochodu i jechać do
najbliższego pogotowia. Facet w zasadzie nie protestował przeciwko tym projek-
tom, ale ciągle był jakiś nieswój.
 Mnie niedobrze  powtórzył.  Przepraszam bardzo. . . Ja tego. . . No,
zaraz wrócę. . .
Chwiejnym nieco krokiem ruszył w kierunku stodoły i zniknął za nią, prze-
chodząc przez otwarte na przestrzał wierzeje. Zawahałam się, czy nie lecieć za
nim, ale uznałam, że taktowniej będzie zaczekać. Wyciągnęłam żelazną drabin-
kę, odwlokłam ją kawałek, po czym przywlokłam z powrotem pomyślawszy, że
i tak będzie potrzebna do wydobycia tej drewnianej. Wlokąc zaczepiałam o deski
i wówczas przypomniałam sobie, że przecież otwór studni był porządnie zakryty.
%7łeby wlecieć, należało go odkryć. Poszkodowany osobnik od razu przestał mi się
wydawać niewinny, upuściłam drabinkę, popatrzyłam na stodołę, znów nie wie-
101
dząc, co robić. Od strony domu nadeszła ciocia Jadzia z aparatem fotograficznym
w ręku.
 Nikogo nie ma  zameldowała.  Nie wiesz, gdzie one się podziały? To
znaczy twoja matka i Lucyna, bo Teresa śpi. Co to za człowiek był tutaj? Jakiś
obcy?
 Nie wiem właśnie  odparłam nieco przygnębiona, wciąż spoglądając
w kierunku stodoły.  Był w studni. . .
 Gdzie był?!
 W studni. Znalazłam go. Przez gęsi.
Ciocia Jadzia nie zrozumiała, co mówię. Wyjaśniłam rzecz obszerniej, przy
okazji odzyskując trochę równowagi. Ciocia Jadzia okazała żywe poruszenie.
 Coś podobnego! I żywy?! I gdzie jest teraz?
 Poszedł za stodołę.
 Po co?!
 Myślę, że w celach prywatnych. Już go długo nie ma. . .
Ciocia Jadzia zaniepokoiła się bardzo.
 To może mu się coś stało? Może trzeba zobaczyć?
 Może i trzeba, ale jakoś głupio mi go podglądać. . .
Czekałyśmy przy studni zniecierpliwione i coraz bardziej niespokojne. Przy-
kryłam otwór deskami, bo w pobliżu pasła się koza. Ofiara nadal była niewidocz-
na. Zaczęły się we mnie lęgnąć jak najgorsze przeczucia, w dziurze facet jakoś się
trzymał, ale teraz mógł się załamać. Mógł stracić przytomność, mógł tam leżeć za
stodołą i dogorywać. Subtelność subtelnością, ale nie przesadzajmy, dogorywają-
cego nie można tak zostawić.
 Chodz  powiedziałam do cioci Jadzi.  Trzeba zobaczyć co on tam robi
tyle czasu. Wyjrzyjmy delikatnie, żeby go w razie czego nie speszyć.
Wyjrzałyśmy. Za stodołą nie było nikogo.
Przez długą chwilę rozglądałyśmy się bezradnie dookoła, potem zajrzałyśmy
do stodoły i sprawdziłyśmy rozmaite zakamarki. Wszystko puste, ofiara znikła
niczym senne widziadło.
 Uciekł?  zdumiała się ciocia Jadzia.
102
Ponuro pokiwałam głową.
 Dobrze, że też go widziałaś, bo inaczej wyszłoby, że mam halucynacje.
Widocznie lepiej się czuł, niż wyglądał. %7łeby to diabli wzięli. . . [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • arachnea.htw.pl