organizację charytatywną, zajmującą się badaniami nad rakiem. Pan MacLean pozostawił żonę, Teresę
MacLean, z domu Rivera”.
Żadnej wzmianki o morderstwie. Ani słowa o nielegalnych funduszach, piramidzie finansowej czy
kontach zagranicznych. I ani słowa o torbie pełnej pieniędzy.
George próbował wziąć się do pracy. Magazyn organizował letnią konferencję – a raczej akcję
gromadzenia funduszy, podczas której czytelnicy mogli za opłatą pobyć w towarzystwie znanych pisarzy –
w college’u w zachodnim Massachusetts. College wymagał, by na czas trwania konferencji wydano
specjalne zaświadczenie jako dodatek do polisy ubezpieczeniowej magazynu, i George musiał
pośredniczyć w negocjacjach między bardzo kapryśnym administratorem uczelni i bardzo leniwym
agentem ubezpieczeniowym. Zaczął pisać e-mail do agenta, wyjaśniając, jak ma brzmieć zaświadczenie,
ale nie mógł go jakoś skończyć. Myślał ciągle o wydarzeniach minionego weekendu i o tym, co miał
z nimi wspólnego. Mógł jedynie przypuszczać, że MacLeana zamordowano z powodu pieniędzy, które mu
zwrócił. Jeśli tak było, Liana nie była uwikłana w to zabójstwo. Ukradła pieniądze, ale je oddała. Tym
się pocieszał.
Przed południem na biurku George’a zabrzęczał telefon. Dzwoniła Irene.
– Zapomniałeś? – spytała.
– Najwyraźniej.
– Mieliśmy zjeść razem lunch.
– Faktycznie – odparł. Nie bardzo sobie przypominał, by umawiał się z nią na poniedziałek. –
Przypomnij mi gdzie.
– W tym nowym lokalu na Stuart Street. Ma jakąś meksykańską nazwę.
George czekał na Irene przed restauracją. Temperatura wzrosła znów do ponad trzydziestu stopni i nie
było śladu po biblijnym potopie, który nawiedził Boston poprzedniego wieczoru. Przeczytał menu
wywieszone przy drzwiach. Był to standardowy repertuar Tex-Mex, pomieszany z przystawkami takimi
jak tacos z boczku i margarita z kolendrą. Nagle poczuł się głodny. Od rana męczył go kac po zbyt dużej
ilości piwa i kiepskim chińskim jedzeniu z minionej nocy. Zdecydował się na burrito z siekanej
wołowiny i dużą dietetyczną colę, może z dodatkiem rumu.
Zauważył Irene z odległości trzech przecznic. Szła powoli, z opuszczoną głową i rękami
przytkniętymi do boków. Żartował z niej, że dwadzieścia lat bostońskich zim zmieniło na zawsze jej
posturę i sprawiała wrażenie, jakby kuliła się wiecznie z powodu mrozu. Twierdziła, że naprawdę jest
jej zimno, nawet w wilgotne bostońskie lato, a straszne zimowe chłody przenikają ją do szpiku kości
i czuje je przez cały rok. Gdy patrzył, jak idzie w jego kierunku, dziwne wydarzenia z ostatnich trzech dni
wydały mu się jeszcze bardziej nierealne. Ona jest moim prawdziwym życiem, czy mi się to podoba, czy
nie, pomyślał. Szła ku niemu w całej swej przeciętnej glorii. Zwyczajna Irene. Wiecznie pogrążona
w książkach, sarkastyczna, pracowita, ale tak lojalna, że nie porzuciłaby chłopaka, który ciągle ją
zawodził. Kiedy Irene była jeszcze przecznicę od niego, George postanowił, że nie powie jej
o wydarzeniach minionego weekendu. W każdym razie nie dzisiaj. Chciał spędzić godzinę tak jak
dawniej, pić i jeść w towarzystwie Irene i poczuć się znów normalnie.
Ale gdy Irene podeszła bliżej w blasku pulsującego neonu i uniosła ku niemu twarz, zobaczył przy jej
lewej brwi biały plaster. Skóra wokół oka była sina, a samo oko opuchnięte i czerwone.
– O kurwa! – zaklął George.
– Opowiem ci wszystko w środku. Nie jest tak źle, jak wygląda.
– Nie, powiedz mi teraz. Co się stało?
Wzruszyła ramionami i odparła:
– To był jakby napad.
– Co znaczy: jakby?
– On niczego mi nie zabrał. Krótko mówiąc, wracałam wczoraj w nocy do domu około jedenastej
i jakiś mężczyzna zapytał mnie przed moim blokiem o godzinę. Spojrzałam na zegarek i gdy poniosłam
wzrok, uderzył mnie pięścią w twarz.
– Chryste… – wyjąkał George.
– Też tak powiedziałam sobie w duchu. Upadłam na chodnik i myślałam, że już po mnie, ale on po
prostu odszedł. Nie zabrał mi nawet torebki.
– Wezwałaś policję? [ Pobierz całość w formacie PDF ]