zajmowałam się już regularnie. Tak więc na początku było nas
dziewięcioro. Okazało się, że działając w dziewiątkę i mając
rzeczy dla stu osób, potrzebujemy więcej niż jednej
furgonetki. W garażu wciąż stała furgonetka Nicka, którą
wyruszał w trasę ze swoją kapelą. Od zewnątrz i od środka
była pokryta graffiti i nalepkami z logo różnych kapel, z
którymi wspólnie koncertowali lub wyjeżdżali w trasy - to
było typowe dla Nicka. Spodobał mi się pomysł
wykorzystania jego furgonetki, bo przecież w ten sposób mógł
jeszcze bardziej przyłożyć się do mojej działalności na
ulicach. (No i z powodów czysto sentymentalnych wciąż
nosiłam na ręku jego zegarek, kiedy wyruszałam w miasto.
Może to głupie, ale zawsze mnie rozczulało, kiedy
sprawdzałam, która godzina).
Byłam wdzięczna, że jak dotąd nikt nie ucierpiał (i na
szczęście nigdy do tego nie doszło). Zawsze upominaliśmy się
nawzajem, że musimy zachować spokój, jeżeli ktoś w zespole
zaczynał tracić czujność i stawał się nieostrożny Zabieranie na
ulice osób niedoświadczonych także było ryzykowne i
staraliśmy się tego unikać. Skoro to było niebezpieczne dla
nich, to dla nas także. Brak czujności, chwila zawahania, by
spytać ale dlaczego", zamiast zwiewać jak najszybciej, gdy
było to konieczne, mogły stanowić poważne zagrożenie dla
nas wszystkich.
Wśród kilkorga przyjaciół, którzy od czasu do czasu do
nas dołączali, by pomóc przy wyjmowaniu rzeczy z
furgonetki, był mój drogi druh, Michael, osoba wyjątkowo
religijna. Podobnie jak Jane i John przez wiele lat pracował w
hospicjum z chorymi na AIDS. Po pracy z nami na ulicach
udał się na Bliski Wschód, a potem do Liberii jako misjonarz,
a obecnie przebywa w Brazylii, by tam pomagać
potrzebującym. Był wspaniały, pracując na ulicach, często
dołączał do naszej ekipy Prawdę mówiąc, nasze działania
przebiegały gładko, gdy było nas dwanaścioro - trzynaścioro.
Aatwiej nam było rozdzielić zadania i czuliśmy się
bezpieczniejsi. Więcej ludzi to już było za dużo, zwykle więc
nie zabieraliśmy więcej niż jednego, dwóch zaufanych
pracowników. Jedenastoosobowy zespół z trudem dawał sobie
radę. Jednak zabranie niewłaściwego pracownika przynosiło
więcej złego niż dobrego. Choć nasze poczynania spotykały
się z życzliwością osób pełnych współczucia dla niedoli
innych, ciężka praca fizyczna podczas rozładunku furgonetek,
noszenie rzeczy i stawianie czoła zagrożeniom na ulicach, a
także praca w trudnych warunkach, nocą i w niepogodę,
wystraszyły niejednego chętnego, tak że więcej już się nie
pojawił. Nie tego się spodziewali i zawsze trudno było
przewidzieć, co może się wydarzyć, albo jak przygotować
kogoś na to, co go czeka, a niektóre noce były cięższe od
innych. Przywykliśmy do zagrożeń i traktowaliśmy je jako coś
zwyczajnego, jednak dla tych, którzy nie mieli z nimi dotąd
styczności, mogło to być bardzo stresującym przeżyciem. Dla
niektórych było to zdecydowanie za wiele. Inni jakoś sobie z
tym poradzili, ale i tak nie chcieli ponownie do nas dołączyć.
Rozumieliśmy to i byliśmy im wdzięczni za pomoc, choćby
tylko jednorazową.
Kiedy zaczęliśmy pracować na ulicach, korzystaliśmy z
dwóch furgonetek, a w końcu dołączyliśmy także trzecią,
furgonetkę Nicka. Widok jego pojazdu zawsze przepełniał
mnie przeświadczeniem, że Nick jest z nami. Trzecią
furgonetkę rozładowywaliśmy zwykle w połowie nocy (co
sprawiało, że my do tego czasu nie mieliśmy już nic do
roboty, a reszta z powodów bezpieczeństwa musiała się
uwijać). Ostatecznie wyjeżdżaliśmy na ulice czterema
furgonetkami pełnymi rzeczy i opracowaliśmy system ich
rozładunku. Użycie ciężarówek byłoby zbyt uciążliwe. Cztery
furgonetki pełne rzeczy to było wszystko, na co mogliśmy
sobie pozwolić. Gdyby było nas na to stać, zabieralibyśmy
dwa razy tyle, bo potrzeby zawsze są olbrzymie.
Gdy nasz zespół zaczął się rozrastać, zebraliśmy grupę [ Pobierz całość w formacie PDF ]