kamiennych głazów..
Ze środka ziemno-drewnianej konstrukcji wznosiły się niemal pionowe mury z jasnego
kamienia, odcinające się na tle nieba postrzępionymi, niedokończonymi szczytami. Conan
instynktownie wyczuł, że to grobowiec Ebnezuba.
Otsgar odwrócił się od nich. - Izajabie, zostaniesz na czatach. Stąd widać dokładnie cały plac
budowy. - Wskazał palcem na pozostałych. - Wy dwaj zaczekajcie, aż się oddalę, i dopiero wtedy
idzcie za mną.
- Chciałbym, żeby Izajab poszedł z nami - wtrącił Conan. - Jeżeli chcesz zostawić kogoś na
czatach, to lepiej niech to będzie gołowąs.
Otsgar zmierzył Cymmerianina bacznym, wystudiowanym spojrzeniem. - Jeżeli Izajab
wypatrzy straże, zachowa się jak sowa, dając znać, byśmy się ukryli. Asrafelu, potrafisz
przekonująco naśladować sowę?
Młody Shemita pokręcił głową z niepewną miną.
- No widzisz. Izajab musi zostać tutaj. A teraz obserwujcie mnie uważnie. - Otsgar odwrócił się
i bacznie zlustrował rozciągający się przed nim plac budowy. W chwilę potem bezgłośnie wybiegł z
ukrycia, i jak przystało na wprawnego złodzieja, popędził zakosami zlewając się z cieniami. Kiedy
znikł pod pochylnią z belek, nieco mniej doświadczony Asrafel pospieszył za nim.
Gdy nadeszła jego kolej, Conan przez chwilę się zawahał. Mimo to wiedział, że jeżeli ma
wykorzystać ludzi i sprzęt Otsgara, musi traktować go jak swego przywódcę. Wszystko albo nic.
Skinąwszy lekko głową do Izajaba, podążył za Otsgarem i Asrafelem.
Przemykając pomiędzy spłachciami księżycowego światła, mijał rzędy trapezoidalnych
kamieni budowlanych, rozstawionych w równych odstępach na placu. Były duże, niektóre większe
od Cymmerianina, a wysokość bynajmniej nie świadczyła o ich prawdziwych rozmiarach.
Większość obrobiono dość topornie, ściany pokryte były ziemią i gliną, inne, leżące bliżej
mauzoleum, wydawały się wręcz wymuskane i doskonałe. Mijając je, Conan musiał ominąć połać
żwiru, który chrzęścił pod podeszwami jego sandałów. Obrobione kamienie układano na rolkach z
drewnianych bali. Przetaczano je po nich do mauzoleum, przekładając na okrągło bale
pozostawiane z tyłu pod kamienne bloki z przodu. Niektóre z głazów opasano grubymi sznurami i
rzemieniami na podobieństwo uprzęży, aby mogły je ciągnąć liczące dwakroć po dwudziestu ludzi
drużyny robotników. Rankiem bez wątpienia bloki wciągnięte zostaną po ziemnych pochylniach i
umieszczone na przeznaczonych dla nich miejscach, w ścianach grobowca. Conan słyszał opowieść
o potwornej mordędze i śmiertelnych niebezpieczeństwach, towarzyszących wleczeniu
kamiennych brył po wąskich ziemnych rampach.
Takie to myśli nawiedziły go, gdy cicho jak kot przemykał przez plac budowy; w chwilę potem
przykucnął obok Asrafela u podnóża grobowca, w cieniu drewnianego rusztowania. Otsgar wspiął
się nieco wyżej po ziemnym nasypie i teraz dał znak kompanom, by doń dołączyli.
- Nie zapieczętowali jeszcze komory grobowca, ani nie zaczęli znosić do niej królewskich
skarbów - zauważył herszt łupieżców, kiedy gołowąs i góral stanęli obok niego na nieheblowanych
belkach rusztowania.
- W przeciwnym razie wokół grobowca wystawiono by liczne straże.
- Wobec tego zjawiliśmy się we właściwym momencie - wtrącił Asrafel.
- Tak. Ale trudno będzie kopać między tymi wielkimi głazami - mruknął posępnie Otsgar nie
oglądając się za siebie. - Do usunięcia choćby jednego potrzebowaliśmy ze stu ludzi.
Rzeczywiście, masywny układ wnętrza grobowca sprawiał wrażenie odpornego na wszelkie
próby sabotażu. Gdy łupieżcy podeszli do nieukończonej ściany budowli, stwierdzili, że nie tworzą
jej drobne łamane kamienie, lecz wielkie, starannie obrobione bloki skalne. Nie spajała ich
zaprawa murarska ani kliny, lecz absolutna precyzja i dopracowanie, które w przypadku tego
mauzoleum doprowadzone były do perfekcji.
Mężczyzni wspięli się pospiesznie na ukończony fragment muru; na szczycie musieli przejść po
ziemnych wałach wzniesionych dla potrzeb budowy.
Na rozgwieżdżonym niebie odcinały się postrzępione szczyty, lewary i dzwigi, w pobliżu stał
jeden z wielkich głazów budowlanych. Czekał on tam, gdzie pozostawiono go o zmierzchu - na
rolkach z drewnianych bali, unieruchomionych drewnianymi klinami na pochylni. Kamień zostanie
przepchnięty jeszcze kawałek w górę, a pózniej zajmie się nim wyciąg.
Conan podkradł się bliżej, usiłując dostrzec, co znajdowało się wśród głębokich cieni. Poza
krawędzią murów grobowca ujrzał fragment jego wewnętrznych ścian i korytarzy. Przesłonił oczy
od blasku księżyca i nagle usłyszał głośne pohukiwanie Izajaba.
Wycofał się w cień wielkiego kamienia. W chwilę potem z oddali znów dobiegł odgłos kroków
i gwar głosów, które zaniepokoiły jego kompanów.
Przykucnięty Conan rozejrzał się dokoła. Otsgara i Asrafela nigdzie nie było widać, może czaili
się nieco wyżej na zboczu, przy tym co on głazie. Ale nawet gdyby strażnicy dotarli aż tutaj i
zapragnęli spędzić tu pół nocy, trzem łupieżcom nie byłoby trudno przekraść się obok nich i
rozpłynąć się bezpiecznie w ciemnościach.
Conan prześlizgnął się w stronę drugiego końca kamiennego bloku. W tej samej chwili usłyszał
cichy trzask, po nim drugi, i gdy odwrócił głowę, ujrzał pękające i wypryskujące w górę kawałki
drewna. Były to kliny blokujące drewniane kłody.
Jednocześnie dał się słyszeć głośny chrzęst, zgrzyt i łoskot; ogromny monolit zaczął obsuwać
się w dół. Conan znajdował się dokładnie na jego drodze. Poczuł drżenie kamiennego bloku, a
potem ostry ból, gdy przesuwająca się do przodu dolna krawędz, przygwozdziła jego kostkę.
Odwrócił się w bok i rzucił w dół zbocza, w jednej chwili uwalniając się od nabierającej
prędkości kamiennej masy. Przetoczył się w bok, poderwał na nogi i chwiejnie odskoczył w tył, o
włos unikając zetknięcia z lśniącą bryłą kamiennego budulca.
Przyspieszający blok zaczął przechylać się na bok. Najwyrazniej kilka klinów pozostało na
swoim miejscu. Conan rozpaczliwie uskoczył w tył, by nie zderzyć się z boczną ścianą osuwającego
się głazu. Gdy blok zjechał niżej, Cymmerianin pospiesznie podniósł się z ziemi i zakołysał się na
końcach rozchybotanych, obracających się pod jego stopami belek.
Kamień stoczył się z bali i wrył się z impetem w nasyp, wzbijając w górę gęstą chmurę kurzu.
Uwolnione od klinów bale sturlały się po stoku. Conan uchylił się przed dwiema belkami, trzecia
uderzyła go w pierś, wyciskając nim powietrze z płuc. Przed oczyma zawirowały mu czerwone
plamy. Osunął się na klęczki, chwytając łapczywie powietrze. Gdy odzyskał oddech, gardło miał
pełne siarczanego odoru kurzu, ziemi i kamiennego pyłu.
Tuż obok rozległy się dzwięki mosiężnej trąbki. Zaraz potem dał się słyszeć tupot biegnących
stóp.
Zanim Conan zdążył się poderwać, odziani w długie szaty mężczyzni schwycili go za włosy i
ręce. Widział ich jak przez mgłę, ale jednemu zdołał podbić nogi kopnięciem, a drugiego wyrżnął
bykiem w brzuch. Nadbiegli następni, by go pojmać. Istny grad ciosów i kopniaków powalił go na
ziemię. Kiedy przestali go kopać i okładać pięściami, Conan leżał na ziemi z rękoma skrępowanymi
mocno za plecami. Ktoś wydał rozkaz i kilka par silnych rąk odwróciło barbarzyńcę na wznak.
Zamrugał, by dostrzec ciemne kształty majaczące na tle księżyca.
- To ten olbrzym! Aotr z Północy!
- Spójrzcie, jakich szkód narobił ten głupiec!
- Czego tu szukasz? - W ostatnim głosie, najbardziej władczym, pobrzmiewał wyrazny
shemicki akcent. Mówiący miał na sobie ciemną pelerynę, a pod nią, jak reszta straży, jedynie [ Pobierz całość w formacie PDF ]