- Jeśli nie będzie zadowolony, proponuję spalić go na stosie.
Johna nie rozbawiła ta uwaga. Patrzył na projekty, ale myślami był
daleko. Gdyby spotkanie nie trwało dłużej niż godzinę i gdyby Jackson
nie miał żadnych zastrzeżeń, mógłby wcześniej wyjść z pracy i pojechać
do Richmond. Złożyłby niezapowiedzianą wizytę Wandzie, uprzedzając
tym samym wszelkie niespodzianki z jej strony. Porozmawialiby
spokojnie, wyjaśniliby sobie nieporozumienia i wkrótce życie wróciłoby
do normalności.
- No, no, John... Gdziekolwiek jesteś, nie ma cię tutaj. - Larry
opierał się na biurku i wymachiwał dłonią przed jego twarzą. - Obudz
się, chłopie. Zaraz będzie tu Jackson, a ponieważ to ja jestem panikarz,
na ciebie spadnie obowiązek poskramiania bestii.
Tak, jestem w stanie poskromić Jacksona, ale czy potrafię okiełznać
tajfun zwany Wandą? - pytał siebie w myślach John.
Co powinienem jeszcze zrobić, żebyśmy znowu byli normalną parą? I
czy życie u boku Wandy w ogóle może być normalne?
Przypomniał sobie czasy zaraz po ślubie, kiedy to Wanda jeszcze
pracowała, a Larry nie miał własnej firmy. Wtedy nie przeszkadzały mu
dziwactwa żony, ona zaś wcale nie uważała, że jest nudziarzem, a ich
małżeństwu brakuje pikanterii.
Od którego momentu to się zmieniło? Kiedy Wanda zaczęła rzucać w
niego talerzami i powtarzać swoją śpiewkę o psie albo dziecku? Jeśli
chodzi o psa, to ostatecznie dałby się przekonać, ale dziecko? Nie,
stanowczo nie był to właściwy czas na poszerzanie rodziny. Najpierw
trzeba zgromadzić odpowiednie oszczędności, ugruntować karierę i
osiągnąć wszystkie wyznaczone cele, a dopiero potem zastanawiać się
nad dzieckiem.
Kiedy zresztą po raz pierwszy rozmawiali na ten temat, obydwoje
zgodzili się, że należy jeszcze poczekać. Co się stało, że Wanda zmieniła
nagle zdanie? Czy te wszystkie fochy nie biorą się stąd, że jego żona
siedzi w domu, pozbawiona dotychczasowej pracy?
RS
Uśmiechnął się. Wiedział już, jak należy działać. Najpierw musi
sprowadzić żonę do domu, potem znalezć jej jakieś zajęcie, a następnie
zaprowadzić porządek w ich życiu. Jedna rzecz nadal pozostawała
niewzruszona - za wcześnie na dziecko.
- Do cholery, nie jesteśmy jeszcze gotowi! - krzyknął głośno.
- Jak to? Jackson będzie tu za niespełna godzinę. Co jeszcze nie jest
gotowe? - pisnął Larry.
John natychmiast się opamiętał. Spokojnie, Rocko. Tylko nie gadaj do
siebie. Nie zwariowałeś jeszcze chyba. Jeszcze nie...
- Ogień - rzekł John, przypominając sobie słowa Larry'ego na temat
stosu. - Musimy uzyskać pozwolenie na otwarty ogień.
- Nie strasz mnie, człowieku. Odkąd wyjechała Wanda, dziwnie się
zachowujesz. W pierwszej chwili myślałem, że projekty dla Jacksona nie
są jeszcze gotowe.
- Są tak samo gotowe, jak ostatnim razem.
- Głowa do góry. Masz chyba dar przekonywania, nie? W razie
czego zobaczę, co da się zrobić z tym pozwoleniem.
Im dłużej John przyglądał się minom Jacksona oraz jego partnera, tym
szybciej topniała nadzieja na rychły wyjazd do Richmond. Jackson
siedział prosto jak struna i pocierał z zakłopotaniem brodę. Jego poorane
zmarszczkami czoło i wysokie kości policzkowe sprawiały wrażenie
kanionu, za którymi prawie nie widać było oczu. Na całej jego twarzy
rysowały się bruzdy, linie i rozmaite doły. John podejrzewał, że Jackson
nigdy się nie uśmiecha - a z pewnością nie w jego obecności.
- No tak, no tak... Aadne... - Jackson po raz ostatni rzucił wzrokiem
na trzy rozłożone projekty, po czym odsunął krzesło i wstał. - Ale...
- Ale co? - jęknął Larry.
- Ale to ciągle nie to.
John przełamał ołówek na pół, odłożył go na stół i wskazał klientowi
krzesło.
- Proszę o uwagi, panie Jackson - powiedział spokojnie, choć krew
gotowała się w nim z wściekłości. - Proszę się tylko nie śpieszyć. Niech
pan usiądzie i jeszcze raz opowie nam dokładnie, co chciałby pan
zmienić.
Trudno, nie pojedzie do Richmond. Ani teraz, ani za godzinę. Ani za
RS
dwie. Ani za trzy.
Cztery godziny pózniej John wciąż pochylał się nad szkicami i
analizował wszystkie uwagi naniesione przez Jacksona. Powtarzał sobie,
że klient zawsze ma rację. Tak, tylko dlaczego ten cholerny klient co
rusz zmienia zdanie? John miał na to pytanie własną odpowiedz. Opuścił
głowę i zaczął mówić ponurym głosem, zupełnie jakby Jackson cały czas
siedział po drugiej stronie biurka:
- Słuchaj, Jackson. Wiemy, do czego zmierzasz. Próbujesz się
wykręcić, ale ci nie wychodzi. Tylko że my mamy już dosyć twoich
gierek. Od tej chwili to my przejmujemy pałeczkę. Co powiemy, to się
stanie. Kapujesz? - Wskazał ołówkiem w stronę niewidzialnego gościa.
Kiedy przekonywał Larry'ego, że warto podjąć wyzwanie, wydawało
mu się, że negocjacje będą znacznie mniej skomplikowane. Mimo
wszystko to Jackson się do nich zgłosił, a nie na odwrót. Do budowy
swego nowego biurowca o nazwie The Jackson Towers postanowił
zaangażować młode, świeże talenty i od razu wybrał R&S Architects.
No i dostał, czego chciał - oryginalny projekt po bardzo okazyjnej
cenie. A jednak to, co pierwotnie zdawało się Johnowi i Larry'emu
życiową szansą, teraz stało się ich koszmarem.
Powinienem przekazać ten projekt Larry'emu, myślał zrezygnowany
John. Co ja właściwie próbuję udowodnić? %7łe potrafię jeszcze wymyślić
coś innego niż zwykłe pudełko?
Zazgrzytał zębami i wymazał gumką kolumny, które do dzisiejszego
ranka były ulubioną częścią Jacksona w projekcie biurowca. Spojrzał na
pustą przestrzeń na kartce. A może by tak to zostawić? - pomyślał. Pusta
przestrzeń odpowiada wymogowi prostych i wyrazistych linii. Nie
odważył się jednak i zaczął zapełniać ołówkiem puste miejsce po
kolumnach.
Trzy kartki i jeden ołówek pózniej nadal nie miał żadnego pomysłu.
Eksperymentował z kształtem, materiałem, lokalizacją, ale żadne z
rozwiązań nie było odkrywcze. Tłumaczył sobie, że byłoby mu o wiele
łatwiej, gdyby Jackson dokładnie wytłumaczył, o co chodzi, a nie pognał
na kolejne spotkanie i zostawił go jego domysłom. Czego jednak
właściwie się spodziewał po facecie takim jak on? Nie ma głupich. Od
tej pory będzie przyjmował zlecenia tylko od miłych staruszków, którzy
RS
mieszkają co najmniej pięć stanów dalej, a ich wymagania ograniczają
się do prostych górskich chatek z drewna.
Tylko czy wtedy nadal będzie mógł myśleć, że już jest wśród
najlepszych, a będzie jeszcze wyżej?
E, tam. Po co mu to? I tak ma już dosyć. Klienci doprowadzają go do
szału.
Czyżby więc panikował? Poddawał się? Teraz, kiedy jest tak blisko
celu?
Nie, nie poddaje się wcale, a tylko wycofuje swój udział z tego
cholernego wyścigu szczurów. Od tej chwili będzie projektował
wyłącznie drewniane chałupki, dla czystej przyjemności. Koniec harówy
i gonienia za mamoną.
Koniec? Spokojnie, to tylko chwilowe zwątpienie. Zdobędzie ten
szczyt, choćby miał poświęcić dla niego wszystko, nawet własne
małżeństwo...
- O, nie! Za nic w świecie! - powiedział na głos John, przerywając tę
wewnętrzną bitwę myśli.
Nie zrobi tego, bo o to właśnie oskarża go Wanda: że dla kariery jest
gotów poświęcić ich związek. A przecież on tłumaczył jej tyle razy, że
robi to nie dla siebie, a dla nich. %7łe gdy tylko uwiną się z Larrym, ich
życie, jego i Wandy, ustabilizuje się i uspokoi. %7łe będą mieli wszystko,
czego dusza zapragnie, włącznie z wolnym czasem. Pies, dziecko?
Proszę uprzejmie. Gdy będzie już po wszystkim, i to stanie się możliwe.
Niestety, marne były widoki na rychłe osiągnięcie celu. Jackson
wyszedł z niczym, a on miał w głowie pustkę. Zamiast projektować,
wyobrażał sobie Wandę, siedzącą w rogu łóżka w jednym z jego
podkoszulków. Na twarz spadały jej złociste loki, przez które widać było
rozchylone, wilgotne usta... [ Pobierz całość w formacie PDF ]