Bezwiednie załamał ręce. Ciągnął dalej podniesionym głosem:
Więc nie możemy rozpalić ogniska sygnalnego. . . Jesteśmy straceni.
Nad wodą pojawił się złoty punkcik i w jednej chwili całe niebo pojaśniało.
93
A moi myśliwi?
Dzieciaki uzbrojone w kije.
Jack zerwał się raptownie. Twarz miał czerwoną, gdy odchodził. Prosiaczek
włożył okulary z jednym szkłem i spojrzał na Ralfa.
Widzisz, co zrobiłeś? Obraziłeś jego myśliwych.
Och, zamknij się!
Rozmowę przerwały nieudolne dzwięki muszli. Jakby wyśpiewując pieśń po-
chwalną wschodzącemu słońcu, Jack stał i trąbił, aż w szałasach powstał ruch i na
granitową płytę zaczęli wchodzić myśliwi, a maluchy pobeczały się, co im się
ostatnio dość często zdarzało. Ralf i Prosiaczek wstali posłusznie i poszli w stro-
nę granitowej płyty.
Gadanie rzekł Ralf gorzko nic, tylko gadanie i gadanie, i gadanie.
Wziął konchę od Jacka.
To zebranie. . .
Jack mu przerwał:
Ja je zwołałem.
Gdybyś ty go nie zwołał, sam bym to zrobił. Ty tylko zatrąbiłeś.
Czy to nie znaczy, że. . .
Och, bierz ją sobie! Gadaj!
Ralf wcisnął konchę w ręce Jacka, a sam usiadł na pniu palmy.
Zwołałem to zebranie zaczął Jack z wielu przyczyn. Po pierwsze,
wiecie już, że widzieliśmy zwierza. Podczołgaliśmy się. Byliśmy o parę stóp od
niego. Podniósł głowę i popatrzył na nas. Nie wiemy, co on robi. Nie wiemy na-
wet, co to za zwierz. . .
On wychodzi z morza. . .
Z ciemności. . .
Z drzew. . .
Cicho! krzyknął Jack. Słuchajcie. Ten zwierz siedzi na górze i. . .
Może czeka. . .
Poluje. . .
Tak, poluje.
Poluje powiedział Jack. Przypomniał sobie swoje dawne lęki w lesie.
Tak. Ten zwierz jest łowcą. Tylko. . . Zamknąć się! Następna rzecz to, że nie mo-
żemy go zabić. A jeszcze jedno, Ralf powiedział, że moi myśliwi są do niczego.
Wcale tego nie mówiłem!
Ja trzymam konchę. Ralf uważa was za tchórzy, którzy uciekają przed
odyńcem i przed zwierzem. To jeszcze nie wszystko.
Przez granitową płytę przeszło niby westchnienie, jakby każdy przewidywał,
co się teraz stanie. Głos Jacka rozlegał się znowu, drżący, lecz zdecydowany,
wdzierający się w nieprzyjazną ciszę.
94
On jest jak Prosiaczek. Mówi zupełnie jak Prosiaczek. Nie jest prawdzi-
wym wodzem.
Przycisnął konchę do piersi.
On sam jest tchórzem.
Na chwilę urwał i zaraz zaczął mówić dalej:
Na szczycie góry, jak my z Rogerem poszliśmy naprzód, on został z tyłu.
Ja też poszedłem!
Ale pózniej.
Dwaj chłopcy patrzyli na siebie złowrogo spoza firanek włosów.
Ja też poszedłem powiedział Ralf a potem uciekałem, i ty uciekałeś.
No, to nazwij mnie tchórzem.
Jack zwrócił się do myśliwych:
On nie jest myśliwym. Nigdy nie zdobył dla nas mięsa. Nie jest wójtem
klasowym i nic o nim nie wiemy. Wydaje tylko rozkazy i chce, żebyśmy go tak za
nic słuchali. Całe to gadanie. . .
Całe to gadanie! krzyknął Ralf. Gadanie, gadanie! Kto chciał gadać?
Kto zwołał to zebranie?
Jack odwrócił się, twarz miał czerwoną, brodę wysuniętą naprzód. Spojrzał
spode łba na Ralfa.
Więc dobra rzekł tonem znaczącym, groznym dobra.
Jedną ręką przycisnął konchę do piersi, a wskazującym palcem drugiej prze-
szył powietrze.
Kto uważa, że Ralf nie powinien być wodzem?
Spojrzał wyczekująco na skupionych wokół chłopców, którzy
jakby skamienieli. Pod palmami zapanowała śmiertelna cisza.
Ręka do góry krzyknął Jack kto nie chce, żeby Ralf był wodzem?
Cisza trwała nadal, nie zakłócona, ciężka, pełna wstydu. Powoli czerwień za-
częła odpływać z policzków Jacka i zaraz powróciła z bolesną gwałtownością.
Chłopiec zwilżył językiem wargi i odwrócił głowę, aby uniknąć wstydliwego ze-
tknięcia się z ich wzrokiem.
Ilu uważa, że. . .
Głos uwiązł mu w krtani. Trzymające konchę dłonie zaczęły drżeć. Odchrząk-
nął i powiedział głośno:
Więc dobra.
Położył konchę ostrożnie na trawie u swych stóp. Z kącików oczu spływały
mu upokarzające łzy.
Nie bawię się więcej z wami.
Większość chłopców siedziała teraz ze wzrokiem spuszczonym na trawę, pod
nogi. Jack chrząknął znowu.
Nie będę się zadawał z bandą Ralfa. . .
95
Przebiegł wzrokiem wzdłuż pni po prawej ręce, gdzie skupili się myśliwi, któ-
rzy niegdyś byli chórem.
Odchodzę. Niech sam sobie łapie świnie. Jeżeli ktoś będzie chciał polować
ze mną, może do mnie przyjść.
Wyszedł z trójkąta chwiejnym krokiem i ruszył ku krawędzi granitowej płyty,
gdzie się zaczynał biały piach.
Jack!
Jack odwrócił się i spojrzał na Ralfa. Chwilę się wahał, a potem krzyknął
wysokim, rozwścieczonym głosem:
Nie! zeskoczył z płyty i zaczął biec plażą nie zważając na płynące bez
ustanku łzy. Ralf stał i patrzył za Jackiem, póki go nie zakrył las.
Prosiaczek płonął z oburzenia.
Mówię i mówię, Ralf, a ty stoisz, jak. . .
Patrząc na Prosiaczka niewidzącymi oczyma, Ralf powiedział cicho, jakby do
siebie:
On wróci. Wróci, jak słońce zajdzie. Spojrzał na konchę w rękach Pro-
siaczka. Co?
Już nic!
Prosiaczek zrezygnował z próby karcenia Ralfa. Jeszcze raz przetarł szkło
okularów i wrócił do przerwanego tematu:
Damy sobie radę bez Jacka Merridewa. Są jeszcze na tej wyspie inni oprócz
niego. Ale teraz, kiedy wiemy, że zwierz naprawdę istnieje, choć trudno mi w to
uwierzyć, będziemy musieli trzymać się blisko granitowej płyty i Jack ze swoim
polowaniem będzie nam mniej potrzebny. Trzeba się teraz zastanowić nad naszą
sytuacją.
Nie ma rady, Prosiaczku. Nic się nie da zrobić.
Przez chwilę siedzieli wśród przygnębiającego milczenia. Potem wstał Simon
i wziął konchę od Prosiaczka, który był tym tak zdumiony, że nawet nie usiadł.
Ralf spojrzał na Simona.
Simon? Co chcesz powiedzieć?
Drwiący szmer obiegł krąg i Simon wzdrygnął się.
Pomyślałem sobie, że może dałoby się coś zrobić. Coś, czego. . .
Znowu świadomość, że przemawia przed tak licznym zgromadzeniem, odjęła
mu mowę. Poszukał pomocy i współczucia u Prosiaczka. Przyciskając konchę do
brązowej piersi zwrócił się do niego:
Myślę, że powinniśmy wejść na górę.
Krąg zadrżał z przerażenia. Simon umilkł, zwrócony do Prosiaczka, który pa-
trzył na niego z drwiną i niedowierzaniem.
Po co mamy wspinać się na górę, skoro Ralf i tamci już tam byli i nic nie
mogli zrobić?
Simon wyszeptał odpowiedz:
96
Bo nic innego nam nie pozostaje.
Powiedziawszy to, pozwolił zabrać sobie konchę. Potem odsunął się od innych
jak mógł najdalej i usiadł.
Prosiaczek mówił teraz z większą pewnością siebie i co zebrani niechybnie
by zauważyli, gdyby okoliczności były mniej poważne z wyrazną przyjemno-
ścią.
Powiedziałem już, że z powodzeniem możemy się obejść bez pewnej oso-
by. Teraz musimy się zastanowić, co można zrobić. Zdaje się, że mogę wam po-
wiedzieć, co myśli Ralf. Najważniejszą rzeczą na wyspie jest dym, a nie może
być dymu bez ognia.
Ralf zrobił niecierpliwy ruch.
Nie da rady, Prosiaczku. Nie mamy już ogniska. To coś siedzi tam na gó- [ Pobierz całość w formacie PDF ]