klatką z tyłu. Uznałem, że z powodzeniem mogłaby pomieścić słonia, i zacząłem się zastanawiać,
co, u licha, siedzi tam w środku. Kiedy kierowca wyjaśnił, że przywiózł Cholmondeleya,
pomyślałem sobie, jaki głupi musi być właściciel, który wysyła małego szympansika w tak
ogromnej klatce. Otworzyłem drzwi, zajrzałem i zobaczyłem Cholmondeleya. Od razu
zauważyłem, że nie jest malutkim szympansiątkiem, lecz dorosłym, ośmio— lub dziewięcioletnim
samcem. Siedział zgarbiony w ciemnej klatce i zdawał się dwa razy większy ode mnie, a wyraz
jego oblicza pozwalał się domyślać, że podróż nie przypadła mu do gustu. Zanim zdążyłem
zatrzasnąć drzwi, Cholmondeley wyciągnął potężne, włochate ramię, ujął moją dłoń i uścisnął ją
serdecznie. Następnie a r odwrócił się, zgarnął z podłogi długi łańcuch (którego koniec
przymocowany był do obroży na jego szyi), owinął go starannie wokół ramienia i wyszedł z klatki.
Postał przez chwilę, przyglądając mi się badawczo, z wielkim zainteresowaniem rozejrzał się po
obozie, a potem wyciągnął rękę, patrząc na mnie pytająco. Podałem mu dłoń i razem wkroczyliśmy
do namiotu.
Cholmondeley natychmiast usadowił się na jednym z krzeseł przy stoliku, opuścił łańcuch, oparł
się i założył nogę na nogę. Przez kilka minut rozglądał się z wyniosłą miną, po czym —uznawszy
najwyraźniej, że wnętrze mu odpowiada — ponownie obrzucił mnie pytającym spojrzeniem.
Zapewne życzył sobie, abym go czymś poczęstował po męczącej podróży. Uprzedzono mnie, że
jest zagorzałym miłośnikiem herbaty, zawołałem zatem do kucharza, aby przygotował imbryk.
Następnie wyszedłem rozejrzeć się po klatce Cholmondeleya i znalazłem olbrzymi,
wyszczerbiony, metalowy kubek. Kiedy wróciłem z nim do namiotu, Cholmondeley uradował się
niezmiernie i nawet pochwalił moją bystrość radosnym „huu, huu”.
W oczekiwaniu na herbatę usiadłem naprzeciw Cholmondeleya i zapaliłem papierosa. Ku memu
zdziwieniu, bardzo go to poruszyło i wyciągnął nad stołem rękę w moją stronę. Zaciekawiony jego
zachowaniem, podałem mu paczkę. Otworzył ją, wyjął papierosa i wsadził go sobie w zęby. Potem
znowu wyciągnął rękę, a ja podsunąłem mu zapałki. Ze zdumieniem patrzyłem, jak wyjmuje jedną
z pudełka, pociera o brzeg, zapala papierosa i rzuca pudełko na stół. Odchyliwszy się na oparcie
krzesła, wydmuchnął kłąb dymu. Nikt mi nie powiedział, że Cholmondeley pali. Z pewnym
niepokojem zacząłem się zastanawiać, czy jego opiekun nie ukrył przede mną jakichś innych
zdrożnych nawyków swego pupila.
W tej właśnie chwili wniesiono herbatę, co Cholmondeley powitał okrzykami szczerej radości.
Obserwował mnie uważnie, gdy nalewałem mleka do jego kubka i dopełniałem je esencją.
Wiedziałem, że bardzo lubi słodkie rzeczy, więc wsypałem sześć łyżeczek cukru — na co
zareagował pomrukami pełnymi zadowolenia. Położył papierosa na stole i ujął kubek oburącz,
wysuwając ostrożnie dolną wargę i próbując, czy herbata nie jest zbyt gorąca. Ponieważ trochę
parzyła, dmuchał na nią przez chwilę z wielkim zapałem, dopóki nie ostygła, a potem wypił
wszystko niemal jednym haustem. Wysączywszy ostatnie krople, zajrzał do kubka i wygrzebał
palcem cukier, który osiadł na dnie. Następnie oparł sobie naczynie na nosie i siedział tak przez
jakieś pięć minut, dopóki cały cukier nie spłynął mu do ust.
Ustawiłem klatkę Cholmondeleya nieco dalej od namiotu i przymocowałem koniec łańcucha do
sporego pniaka. Uznałem, że jest to odpowiednie miejsce: z tej odległości nie mógł nam narobić
kłopotu, a jednocześnie obserwował wszystko, co się działo, i prowadził ze mną długie rozmowy w
narzeczu „huu——huu”. Niemniej w dniu jego przyjazdu, zaledwie przywiązałem go do pniaka,
zaczęły się problemy. Przed moim namiotem stały wbite w ziemię paliki, do których uwiązałem na
długich sznurkach małe, oswojone małpki. Było ich około dziesięciu, a nad nimi wznosił się
daszek z liści palmowych, który sam zbudowałem, żeby zapewnić im trochę cienia. Badając
okolicę Cholmondeley zauważył małpki — część z nich jadła owoce, inne zaś spały w
nasłonecznionych miejscach — i doszedł do wniosku, że poćwiczy na nich grę w kręgle. Byłem
akurat w namiocie, gdy nagle usłyszałem przeraźliwy zgiełk na zewnątrz. Wszystkie małpy
podniosły wściekły wrzask, wybiegłem więc przed namiot zobaczyć, co się stało. Tymczasem
Cholmondeley rzucił w swych małych pobratymców kamieniem wielkości główki kapusty, nie
trafiając na szczęście w żadną z małpek, lecz za to przerażając je do utraty zmysłów. Uderzenie
takim kamieniem mogło zabić każdą z nich na miejscu.
Kiedy się zjawiłem, Cholmondeley trzymał już następny pocisk, kołysząc nim jak zawodowy [ Pobierz całość w formacie PDF ]