Tyle że Bennis wcale się nie pochylał.
Wisiał na włóczni, która przebiła jego plecy i przygwozdziła ciało do pnia,
przygarbiony i nieruchomy, z nienaturalnie ułożonym tułowiem i ramionami
zwisającymi po bokach. Między łopatkami i ku dołowi pleców, aż po pas, którym
był przewiązany, ciągnęła się długa plama krwi w kształcie sztyletu. Między jego
stopami leżał kubek po kafie.
Zo uświadomiła sobie, że widzi twarz Bennisa. Była ziemista i zwiotczała,
zamieniając się powoli w zwisającą, mięsistą maskę, z której uleciało całe
życie. Jego krew spływała po z grubsza ociosanym drzewcu włóczni i wyostrzonym,
nieruchomym wzrokiem wierzby Zo obserwowała, jak na jej końcu formuje się i
rośnie kropla, by po chwili oderwać się i spaść w krzepnącą kałużę u jego stóp.
Kap.
Coś zaszeleściło w listowiu za nią.
Strona 16
joe Schreiber - Czerwone żniwa.txt
Zo odwróciła się, pozwalając, by jej świadomość oderwała się od konarów wierzby
i wróciła do jej nerwów optycznych i słuchowych, ale zbyt pózno zdała sobie
sprawę z faktu, że nie była wystarczająco czujna. Dobywający się z zielonej
gęstwiny po drugiej stronie drzewa szelest narastał, zbliżał się. Pękały
gałązki, które przygniotła czyjaś stopa. Zo wyczuła, że to nieznane coś,
czymkolwiek było, zmierza ku niej, nie zadając już sobie trudu, by zachować
ciszę lub się kryć.
Ogarnął ją lęk, wysysając powietrze z płuc. Ucichło brzęczenie generowanych
przez rośliny emocji - nawet orchidea zamarła - a cały poziom badawczy wydawał
się większy i bardziej opustoszały, niż jeszcze chwilę temu. Gdy rozejrzała się
wokół, słysząc jedynie stłumione stukanie swojego gardła przy przełykaniu śliny,
ogarnęło ją nagłe pragnienie ucieczki, ale nie Potrafiła określić, który
kierunek powinna wybrać. Choć było to niemożliwe, odgłosy rozlegające się za
drzewem wydawały się teraz dochodzić ze wszystkich stron. Poczuła się bezsilna,
odosobniona, sama - pomijając brzęczenie towarzyszącego jej przerażenia.
Z gęstwiny wypadła dwumetrowa postać. Jego zwalisty, pokryty gęstym futrem tułów
górował nad nią. Podłużna twarz i zmrużone oczy nie należały do człowieka: kości
policzkowe i brwi były wysunięte; z dolnej szczęki wystawały dwa przebarwione
kły; skupione, błyszczące oczy lśniły. Zo uświadomiła sobie, że ma do czynienia
z Whiphidem - i to największym, jakiego do tej pory widziała. Z głębi jego
klatki piersiowej wydobył się dzwięk mogący oznaczać cokolwiek - od uznania
poczynając, na braku zainteresowania kończąc.
Zo okręciła się na pięcie i rzuciła się do ucieczki. Zdołała wykonać trzy kroki,
nim ramię rozmiarów dzwigara nie zdzieliło ją w bok czaszki i prawa strona głowy
nie eksplodowała bólem. Obraz roztrzaskał się, ustępując miejsca usianej
wirującymi gwiazdami ciemności.
Gdy odzyskała wzrok, leżała obolała na podłodze, obrócona twarzą do Whiphida,
przygniatającego jej głowę swoją rogatą stopą. Wreszcie poczuła jego zapach -
gryzący i wywołujący klaustrofobię smród pleśni i śmierci. Uświadomiła sobie, że
w tym przypadku może chodzić ojej śmierć.
Pokryta cętkowaną skórą stopa zatkała jej nos i usta, a czaszka boleśnie ugięła
się pod wywieranym naciskiem. Próżnia cuchnącego mroku szczelnie odseparowała ją
od świata zewnętrznego. Z oddali usłyszała po raz pierwszy jego stłumiony głos.
- Orchidea.
Zo zaczęła się wić pod przygniatającym ją ciężarem i po chwili stopa uniosła się
na tyle, by mogła odpowiedzieć.
- Co?
- Orchidea Murakami. - Głos wydobywający się z szerokich, wyposażonych w kły ust
był głęboki i zachrypnięty, przez co bardziej przypominał warknięcie. - Gdzie
jest?
- Dlaczego pytasz?
Whiphid zmrużył oczy.
- Nie marnuj mojego czasu, Jedi, bo skończysz jak twój kolega. - Pochylił się
nad nią, tak że poczuła jego cuchnący oddech kotłujący się w jej nozdrzach. -
Gdzie. Jest?
- W... w głównym kultywatorze inkubacyjnym. - Gdy Zo uniosła się na dłoniach na
tyle, by wskazać głową kierunek, Whiphid docisnął ją do podłogi, tak że poczuła
wbijający się jej w splot ramienny odprysk szklanej przędzy. - Za tobą. Ale nie
możesz tak po prostu...
- Pokaż. - Chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą. Kątem oka Zo dostrzegła
przewieszony przez umięśnione plecy łuk i kołczan ze strzałami. Splątana,
szaro-złota grzywa Whiphida kołysała się w przód i w tył. Na końcach włosów
łowca miał przywiązane stukające o siebie drobne kości, spośród których część -
policzkowe i żuchwy - musiała należeć do ludzi. Z tego co pamiętała z ich
taksonomii, Whiphidy były urodzonymi drapieżnikami - żyły, by polować i zabijać.
Te, które opuściły rodzimą planetę, świetnie sprawdzały się jako najemnicy,
łowcy nagród albo w jeszcze gorszych zawodach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]