obudził, niechby go nawet ktoś ukradł, niechby go diabli wzięli, z utratą błyskot-
ki godziła się chętnie, istniało tu jednak niebezpieczeństwo, że sprawa wyjdzie
na jaw. Dopadnie ten lokaj łupu czy nie, może o nim coś powiedzieć, może roz-
głosić, co widział, a wtedy owa straszliwa hańba spadnie na jej świętej pamięci
nieboszczyka męża, który już nie zdoła się bronić. Do tego nie dopuści za żadną
cenę!
Myśl Klementyny biegła i ujawniała się w oczach. Florek czekał na jej od-
powiedz, patrzył, widział jej wzrok i zaczynało mu się robić zimno i gorąco na
przemian. Zyskał pewność, że słusznie postąpił, przychodząc z donosem, a może
należało nie czekać nawet do pogrzebu pana hrabiego. . .
Wolałabym nie żyć wyrwało się w końcu Klementynie ale musiałyby
nie żyć także moje dzieci i wnuki. . .
To widzę, że sprawa nie lekka ośmielił się zaopiniować sługa.
Najcięższa w świecie. Czekaj, muszę się zastanowić.
To jaśnie pani wolno. Ale ja już pozwalam sobie coś tam rozumieć. Już
niech jaśnie pani będzie spokojna i na mnie nie zwraca uwagi.
Popatrzyli sobie w oczy i poniechali słownej wymiany poglądów. Wzajemne
zrozumienie zostało osiągnięte.
Honor męża czy ludzkie życie. Klementyna w ułamku sekundy dokonała wy-
boru, dokładnie odwrotnego niż Arabella. . .
* * *
Idealnie zwykłą i normalną rzeczy koleją dziewka kuchenna spotkała się ze
swoim wsiowym amantem poza murami zameczku. Hrabiostwo de Noirmont
obrony przed wrogiem nie przewidywali, w czasie remontu zatem mury pozosta-
wiono w malowniczym nieładzie. Przełazić przez nie było o tyle trudno i uciążli-
wie, że proces kruszenia postępował i kamienie leciały niekiedy spod nogi, wprost
do pozbawionej wody fosy, dziewka kuchenna jednakże, w amancie mocno roza-
morowana, znała przejścia bezpieczne.
Fosa ponadto, acz sucha, to jednak uporządkowana, porosła piękną trawą,
pachnącymi ziołami i rozmaitym dzikim kwieciem, doskonale nadawała się na
74
romantyczne spotkania. Znacznie mniej romantyczne wydało się zakochanej pa-
rze znalezisko, wśród bujnych roślin na kamienistym podłożu znienacka ujrzane.
Dziewka, rzecz jasna, krzyk z siebie wydała taki, że na równe nogi poderwał
całą służbę zamkową. Amant, nie zdążywszy zatkać jej gęby, przytomnie uciekł,
a na jego miejsce zleciał się tłum, wdziękami dziewki znacznie mniej zaintereso-
wany. Zamieszanie rychło dotarło do Klementyny.
W 1906 roku telefon już istniał, policja zatem zjawiła się szybko. Wszelkie
rozmowy z władzami i wyjaśnienia wziął na siebie kamerdyner, chociaż pani zgło-
siła pełną chęć współpracy. Wiadomo było jednakże, iż wiedza o służbie u pań-
stwa rzadko przekracza stan zerowy, rozsądne gliny zatem wolały gawędzić na
nieco niższym poziomie.
Otóż jest to dzień trzeci zeznał osobiście kamerdyner, zachowując do-
stojne opanowanie, bo w zawodzie był fachowcem z dziada pradziada. Od
dwóch dni go nie było, tego Armanda Bouchera, nikt go nie widział, ale wyznam
od razu: nikt się tym zbytnio nie przejmował.
Dlaczego? przerwał podstępnie komisarz policji. Nie był lubiany?
Nie, nie to. Lubić się dawał, grzeczny i nie leniwy, dowcipny, towarzy-
ski. . . Ale wiadomo było, że zostanie zwolniony, bo głównie zatrudniał się przy
panu. Młody pan hrabia ma swojego lokaja. Wszyscy myśleli, była mowa wśród
służby, że nie czekał, tylko sam się wyniósł, może znalazł dobre miejsce i wolał
nie zwłóczyć. Niegrzecznie i głupio, bo w ten sposób sam się pozbawił dobrego
świadectwa, ale może całkiem zmienił zajęcie? Młody był. Z pensją jaśnie pani
hrabina nie zalegała, miał swoje, i tak uważano, że po prostu poszedł precz.
A rzeczy? Jego rzeczy?
Kamerdyner pozwolił sobie na odrobinę niesmaku w spojrzeniu.
O jego rzeczach to dopiero teraz wiadomo, że zostały wyjaśnił godnie.
Nikt tu po cudzych pokojach nie szpera. Powiem dokładnie. Pierwszego dnia
jeszcze nie zwrócono uwagi, że go nie ma. Dopiero wieczorem ktoś zauważył
nieobecność na kolacji. . .
Kto?
Przykro mi, tego nie wiem. Mam osobiste wrażenie, że któraś pokojówka.
Jadam oddzielnie, u siebie. Czy mówić dalej?
Tak, proszę.
Zatem nieobecność nie obudziła wielkiego zainteresowania. Nazajutrz,
drugi dzień, zauważono, że go ciągle nie ma, ale przypuszczano jakąś eskapa-
dę, skorzystał, powiedzmy, z tego, że po śmierci świętej pamięci pana hrabiego
miał mniej zajęcia i pozwolił sobie na wybryk. Dopiero dziś, dzień trzeci. . .
Rzucił okiem na zegar i zawahał się.
No, za chwilę będzie to wczoraj. . . zawsze jednak dzień trzeci. Rozmowy
przy posiłkach nabrały, rzekłbym, rumieńców i sam zdecydowałem, że należy,
75
o ile nie wróci do jutra, sprawdzić, czy zabrał ze sobą swoje bagaże. Nastąpiłoby
to dziś.
Rozumiem powiedział w zamyśleniu komisarz policji i zaczął dopyty-
wać się o ściślejsze związki nieboszczyka z fosy z kimkolwiek.
W rezultacie, przesłuchawszy cały personel, dowiedział się, iż denat w ostat-
nich dniach życia przejawiał jakby nowe cechy. Był milczący, zdradzał lekkie
roztargnienie, pracy zawodowej oddawał się jakoś tak z daleka od ludzkich oczu,
może nawet wydawał się odrobinę zdenerwowany, ale szło to wszystko na karb
porządkowania rzeczy nieboszczyka hrabiego i przewidywanego zwolnienia. Czę-
sto wybiegał na mury zamkowe i patrzył w dal. Co to mogło oznaczać, nikt nie
potrafił odgadnąć.
Zważywszy brak jakichkolwiek obrażeń, poza śladami potłuczenia i skręce-
niem karku, śmierć lokaja uznano w końcu za nieszczęśliwy przypadek. Za któ-
rymś wybiegnięciem na mury kamień mu się opsnął spod nogi, zleciał i cześć.
Fakt wybiegania stanowczo stwierdzał zaufany sługa hrabiny, pochodzenia pol-
skiego, nie mający żadnych związków z francuskim personelem i żadnego powo-
du, żeby kłamać.
W kronice gospodarskiej smutne wydarzenie zostało odnotowane, rzeczy de-
nata i odszkodowanie wysłano jego starszej siostrze, która była jedyną krewną,
Klementyna zaś, mężnie poruszywszy temat, dowiedziała się od Florka, że po-
licja zgadła doskonałe. Rzeczywiście nieboszczyk z tego muru się zwalił, więc
chyba mu było przeznaczone.
Wstrząśnięta lekko wybrykiem losu, rozpoczęła porządki w bibliotece. Pomo-
cą służył jej wyłącznie zaufany sługa, niezbędny do dzwigania ciężkich foliałów,
i nikt więcej, nie zamykała jednakże drzwi na klucz i nie zakazywała wstępu lo-
kajom i pokojówkom, zajęcie jej zatem wydawało się naturalne i nieszczególnie
interesujące. Nie wzbudziło ani podejrzeń, ani sensacji.
Dopiero po miesiącu trafiła na mężowskie archiwum. Dwustuletnie %7ływoty
świętych zostały przez hrabiego uznane za dzieło nie cieszące się wielkim powo-
dzeniem i raczej rzadko czytane, wybrał je na bezpieczną kryjówkę i umieścił
wśród starych kart część korespondencji. Klementyna znalazła tam brudnopis je-
go listu do teścia, pierwszą odpowiedz swego ojca, obszernie opisującą angielską
stronę diamentowej afery, kilka notatek i wycinki z prasy. Jeden był angielski
i snuł dywagacje na tle samobójstwa pułkownika Blackhilla, a dwa francuskie
i te, dość krótko, ale za to tajemniczo, napomykały o klątwie, ciążącej nad po-
zornie niewinnym domem w Paryżu, gdzie w ciągu jednego tygodnia tragicznie
zmarły trzy kobiety. Wśród notatek znajdowała się jakaś dodatkowa wzmianka
o Francuzie, który podobno był legalnym właścicielem diamentu.
Nie wszystko Klementyna do siebie dopasowała, szczególnie te jakieś trzy
kobiety z klątwą wydały jej się nieco oderwane od tematu, ale ulgi doznała ol-
brzymiej. Nie na jej męża miała spaść hańba, tylko na angielskiego pułkownika.
76
Skąd i jakim sposobem diament znalazł się w posiadaniu hrabiego de Noirmont, [ Pobierz całość w formacie PDF ]