dostrzegliśmy posępny, czerwony blask jej oczu; ju\ wilcze ślepia posiadają w sobie więcej
człowieczeństwa, ni\ miały jej zrenice. W uśmiechu odsłoniła niezwykle długie kły. Nie była ju\
człowiekiem. Była martwym stworem, który w jakiś osobliwy sposób powrócił do \ycia w mroku
nocy rozdzieranym rykiem śnie\nej zawiei.
Tookey wykonał w jej stronę znak krzy\a. Cofnęła się gwałtownie... i ponownie wyszczerzyła w
naszą stronę kły. Byliśmy za daleko i zapewne zbyt przera\eni.
" Zatrzymaj go! - szepnąłem. - Nie mo\esz go zatrzymać?
" Za pózno, Booth - odparł ponuro Tookey.
Lumley dotarł do \ony. Sam ju\ wyglądał jak upiór pokryty od stóp do głów śniegiem. Wyciągnął
do niej ręce... i zaczął wrzeszczeć. Ten wrzask będzie mnie ju\ prześladował do końca \ycia,
wrzask, jaki wydać by mogło dziecko dręczone sennym koszmarem. Chciał się cofnąć, ale jej
ramiona, długie, gołe i białe jak śnieg, otoczyły go, przyciągnęły. Ujrzałem, jak stwór unosi
głowę, po czym szybko, mocno ją opuszcza...
Booth! - powiedział ochryple Tookey. - Wynośmy się stąd!
Pobiegliśmy. Mo\na powiedzieć, \e gnaliśmy jak szczury, ale kto zachowałby się inaczej w taką
noc? Biegliśmy po zostawionych przez nas śladach, przewracaliśmy się w kopny śnieg,
wstawaliśmy, biegliśmy, ślizgaliśmy się i potykali. Zerkałem co chwila za siebie, \eby sprawdzić,
czy kobieta nie podą\a naszym śladem, szczerząc zęby i świdrując nas swymi pałającymi
czerwienią oczami.
Dotarliśmy do scouta i Tookey, oparłszy się o karoserię, przycisnął dłonie do piersi.
" Tookey - zacząłem śmiertelnie wystraszony. - Co...
" Pikawa - wyjaśnił. - Od ponad pięciu lat mi dokucza. Wsadz mnie do samochodu i
zwiewajmy stąd gdzie pieprz rośnie.
Wziąłem go pod rękę i wlokłem za sobą, jakoś udało mi się go podnieść i wepchnąć do auta.
Skórę miał \ółta jak wosk.
Truchtem obiegłem maskę i o mało nie wpadłem na małą dziewczynkę. Stała obok drzwi
kierowcy, włosy miała splecione w dwa mysie warkoczyki i nosiła tylko cienką, \ółtą sukienkę.
" Proszę pana - powiedziała wysokim, czystym głosem słodkim jak poranna mgła. - Czy mo\e
mi pan pomóc znalezć mamusię? Poszła gdzieś, a mnie jest zimno...
" Kochanie - odparłem bez namysłu. - Lepiej wsiadaj do samochodu. Twoja matka...
Urwałem. Jeśli kiedykolwiek w \yciu byłem bliski zemdlenia, to właśnie wtedy. Stała tam, ale
stała na powierzchni kopnego śniegu; a wokół nie było najmniejszego śladu jej stóp.
Wtedy córeczka Lumleya, Francie popatrzyła na mnie. Nie miała więcej ni\ siedem lat i ju\ przez
całą wieczność nocami miała mieć siedem lat. Jej twarzyczka była trupio blada, a otchłanne
oczy srebrzysto-czerwone. Poni\ej szczęki ujrzałem dwie niewielkie dziurki o strasznie
poszarpanych brzegach; jakby czyjaś nielitościwa ręka powbijała tam gwozdzie, a następnie je
wyrwała.
Wyciągnęła do mnie ramiona i uśmiechnęła się.
" Niech pan mnie wezmie na ręce - powiedziała cicho. - Chcę pana pocałować. A pózniej
proszę mnie zabrać do mamusi.
Wcale tego nie chciałem, ale nie mogłem niczego innego uczynić. Pochyliłem się i wyciągnąłem
ramiona. Zobaczyłem, \e dziecko otwiera usta. W otoczeniu ró\owych warg zalśniły białe, małe
kły. Coś jasnego i srebrzystego pociekło jej po podbródku i z jakimś odległym, mętnym, tępym
przera\eniem zrozumiałem, \e dziewczynka ślini się po\ądliwie.
Zarzuciła mi na szyję małe rączki, a ja myślałem: Có\, mo\e nie będzie to takie okropne, mo\e
nie będzie takie okropne, mo\e wcale nie oka\e się to a\ tak odra\ające. Nagle z samochodu
wyleciał jakiś ciemny przedmiot i uderzył dziecko w klatkę piersiową. Uniósł się kłąb dziwnie
śmierdzącego dymu, nastąpił gwałtowny rozbłysk światła i dziecko cofnęło się sycząc. Drobna
twarz stała się maską wyra\ającą gniew, nienawiść i ból. dziewczynka zaczęła się chwiać, po
czym... zniknęła. W jednej chwili stała przede mną ludzka postać, a następnie ju\ tylko pacyna
śniegu z grubsza przypominająca kształtem człowieka. A potem wiatr rozwiał ją po polach.
" Booth! - szepnął Tookey. - Zpiesz się, na Boga!
Pospieszyłem się. Ale miałem jeszcze czas, \eby podnieść przedmiot, którym cisnął z samochodu
w mała dziewczynkę z piekła rodem. Była to Biblia jego matki.
Działo się to ju\ jakiś czas temu. Postarzałem się, a przecie\ i wtedy nie byłem
młodzieniaszkiem. Herb Tooklander umarł przed dwoma laty. Odszedł cicho i spokojnie, w nocy.
Bar ciągle funkcjonuje; kupiło go pewne mał\eństwo z Waterville; uroczy ludzie, wspaniale
prowadzą lokal. Ale rzadko tam wpadam. Po śmierci Tookeya nic nie jest ju\ takie samo.
Sytuacja w Doli nie zmieniła się. Następnego dnia szeryf znalazł samochód Lumleya; bak był
pusty, akumulator wyładowany. Naturalnie ani Tookey, ani ja nie zdradziliśmy się słowem.
Jaki\ to miałoby sens?
Ale od czasu do czasu nieustannie w tamtych okolicach znika autostopowicz lub turysta; znika
przewa\nie przy Schoolyard Hill lub w pobli\u cmentarza na Harmony Hill. Znajdują pózniej
tylko pełny plecak lub jakąś ksią\kę zniszczoną przez deszcze i śniegi. Ale nigdy właściciela.
Ciągle prześladuje mnie w snach tamta noc. Nie tyle wspomnienie kobiety, co małej dziewczynki
uśmiechającej się do mnie, kiedy chciałem wziąć ją na ręce. Po to, \eby mogła mnie pocałować.
Ale jestem ju\ starym człowiekiem i niebawem nadejdzie czas, kiedy nie będą ju\ mnie
prześladować \adne sny.
Być mo\e trafi się wam okazja podró\ować po południowym Maine. To przepiękne okolice.
Mo\ecie wstąpić nawet na jednego do Tookey s Bar . Sympatyczne miejsce. Nowi właściciele
zachowali starą nazwę. Kiedy ju\ wypijecie drinka, radzę wam ruszyć niezwłocznie na północ.
Ale wystrzegajcie się drogi prowadzącej do Doli Jeruzalem.
A ju\ na pewno po zmroku.
Gdzieś tam czeka mała dziewczynka. I myślę, \e czeka po to, \eby pocałować kogoś na
dobranoc.
KONIEC [ Pobierz całość w formacie PDF ]