wielki łuk ku północy. Na trzeci dzień po walce z psami i po stracie Muskwy odnalazł
niedźwiedzicę. Tego samego dnia o zmierzchu zginął Pipoonaskoos, a Tyr usłyszał ostry
trzask rewolweru Bruce'a. Całą noc i cały następny dzień grizli spędził w towarzystwie
Iskwao. Potem znów ją porzucił.
Szukał jej właśnie po raz trzeci, gdy napotkał Langdona w pułapce na skalnej platformie.
Wciąż jeszcze węszył bez skutku, gdy po raz pierwszy usłyszał na swym szlaku ujadanie
psów.
Wędrował na południe i zbliżał się do obozowiska myśliwych. Trzymał się wyniosłych
zboczy pełnych szczelin, pociętych smugami łąk i zawalonych tu i ówdzie wielkimi złomami.
Od czasu do czasu spotykał głębokie wąwozy i poszarpane skały. Szedł pod wiatr, chcąc
niechybnie pochwycić woń Iskwao, gdy tylko się do niej zbliży.
Usłyszał ujadanie psów, ale nie poczuł ich woni ani nie zwęszył obecności dwu łudzi
jadących konno za sforą. W każdym innym wypadku użyłby ulubionego manewru: zmieniłby
kierunek, szedłby tak, by mieć wiatr od strony wrogów. Ale dziś chęć odnalezienia Iskwao
zabiła w nim ostrożność.
Od psów dzieliło już Tyra mniej niż pół mili, gdy nagle stanął, przez chwilę wciągał
powietrze i ruszył truchtem. Zatrzymał się u wejścia do wąskiego jaru. Wąwozem nadbiegała
z niżej położonej kotliny Iskwao.
Zdążył spuścić się w dół w porę, aby zabiec jej drogę. Gwałtowne ujadanie sfory było
tuż. Niedźwiedzica przystanęła na chwilę, dotknęła nosem nozdrzy Tyra i zaczęła dalej się
piąć pod górę nasrożona, kładąc uszy po sobie i warcząc groźnie z głębi piersi. Grizli ruszył
za nią pomrukując. Zrozumiał, że jego samka ucieka przed psami, i gdy zdążał pod górę w
ślad za Iskwao, znów ogarnęła go śmiertelna, powoli rosnąca wściekłość. Przed tygodniem,
kiedy ścigały go psy, był wojownikiem. Ale gdy niebezpieczeństwo zagrażało niedźwiedzicy
będącej u jego boku, grizli stawał się wcielonym diabłem bez litości.
Puścił Iskwao przodem, a sam dwukrotnie się odwracał. Spod ściągniętych warg lśniła
biel kłów, a wyzwanie rzucane wstecz wrogom rozlegało się niskim grzmotem.
Gdy wyszedł z wąwozu, szczyt górski rzucał nań cień. Iskwao w swej wędrówce ku niebu
znikła. Ukryła się w chaotycznym zwalisku skał i głazów opadłych z piaskowcowych turni.
W odległości jakich trzystu jardów ponad Tyrem linia nieba łączyła się z linią gór. Grizli
spojrzał wzwyż. Iskwao kryła się śród skał, a tu było miejsce do walki.
Sfora była tuż. Psy wypadły z jaru i ujadały głośno. Grizli zwrócił się ku nim przodem i
czekał.
O pół mili na południe Langdon zobaczył przez lornetkę Tyra. Prawie w tej samej chwili
na skraju wąwozu ukazały się psy. Konno dojechał do połowy zbocza, potem zsiadłszy z
wierzchowca wspiął się pod górę i podążał ubitą owczą ścieżką prawie na tym samym
poziomie co grizli.
Z miejsca, w którym stał, mógł przez lornetkę dojrzeć wielomilowe przestrzenie doliny.
Bez trudu odnalazł Bruce'a i Metoosina. Obaj zsiedli z koni u wejścia do jaru. Widział, jak
szybko wbiegli w jego głąb i znikli. Wówczas Langdon ponownie zwrócił szkła na Tyra.
Psy atakowały już. Langdon był pewien, że na tym otwartym terenie żaden nie da się
zabić. Naraz dojrzał powyżej wśród skalnego rumowiska jakiś ruch. Stłumiony okrzyk
wyrwał mu się z piersi. Zrozumiał teraz wszystko, widział bowiem niedźwiedzicę Iskwao, jak
pnie się ciągle coraz wyżej ku szczytowi. Wiedział, że drugi niedźwiedź to samka. Wielki
grizli — jej towarzysz — został, aby walczyć. Musiał zresztą niechybnie zginąć, jeśli psy
zdołają go zatrzymać w miejscu chociaż dziesięć minut do kwadransa. Wówczas bowiem
Bruce i Metoosin wynurzą się z wąwozu i znajdą się w odległości niecałych stu jardów.
Langdon schował lornetkę i zaczął biec owczą ścieżką. Przebył bez trudu sto jardów, po
czym szlak się rozdzielił na nieskończoną ilość drobnych ścieżyn na zboczu tak kruchym i
osypującym się, że przebrnięcie dalszych pięćdziesięciu metrów zajęło Langdonowi pięć
minut. A im dalej, tym teren był mniej dostępny.
Langdon biegł zdyszany, a występ skalny zasłonił mu Tyra na parę minut. Przebył ten
garb, zbiegł o pięćdziesiąt jardów w dół i nagle stanął nad głęboką szczeliną, która zamykała
mu drogę. O pięćset jardów grizli trwał wparty zadem w głazy, olbrzymim łbem zwrócony w
kierunku sfory.
Langdon chwytał ustami powietrze, próżno siląc się odzyskać głos. Lada chwila
spodziewał się ujrzeć Bruce'a i Metoosina wychodzących z głębi jaru. Przyszło mu zresztą na
myśl, że nawet gdyby zdołał krzyknąć, nie mogą go zrozumieć. Bruce nie zdoła przecie pojąć,
że chodzi o darowanie życia zwierzęciu, za którym uganiają się od blisko dwu tygodni.
Tyr pognał teraz psy o dobre dwadzieścia jardów w kierunku jaru. Langdon przykląkł za
skałą. Pozostał już tylko jeden sposób ocalenia grizli, o ile w ogóle nie było za późno.
Psy cofnęły się o kilka jardów. Zbiegając po zboczu w dół, Langdon wycelował w sforę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]