Pani Robokszycka spojrzała na niego z taką pogardą, z jaką nie patrzy nawet poeta na
drugiego poetę.
- Zaraz podam herbatę - jęknęła zrezygnowana.
- Nie masz nic do herbaty?
- Nic&
- O, szkoda!
Podała herbatę najpierw Robokszyckiemu, potem sobie, wreszcie biednemu
młodzieńcowi.
Usiadła przy stoliku i wpatrzyła się w którąś z jego nóg. Robokszycki gadał głośno i
najuprzejmiejszym ruchem podawał im cukier.
- Bo to, uważacie - mówił - głupio jest na tym świecie. Ja osobiście nie narzekam, bo co
mi tam& Ale są biedacy, którzy nawet tego nie mają, co ja. Czy nieprawda, drogi panie? Nie
wiem, jak tam z panem, ale coś mi się zdaje, że panu nie jest na świecie aż za wesoło; w oczach
ma pan przygnębienie, można powiedzieć, że nawet smutek, śmiertelny smutek. Niech mi pan
wybaczy, że o tym mówię, ale okropnie mi mimowiednie pana żal&
Młodzieniec aż kłapnął zębami z wściekłości.
- Bynajmniej! - syknął.
- A to w takim razie coś pana gryzie. Jeszcze raz proszę pana o przebaczenie, że o tym
mówię. Ale ja tak przecież pana lubię&
Uśmiechnął się tak po przyjacielsku, że młodzieńca aż podniosło.
- Lubię pana - mówił Robokszycki - za ten smutek właśnie pana lubię. Czy nieprawda,
Zosiu? Patrz, jakie pan ma oczy& prawie że załzawione.
Wściekłość targnęła młodzieńcem, jak pies żydowskim chałatem; szukał jakiegoś
widelca, jakiego noża, jakiego ciężkiego sprzętu.
- Wszystko gryzie człowieka, drogi panie - mówił Robokszycki z jakimś smętkiem w
głosie - a zdawać by się mogło, że najbardziej dokucza nam to, co jest, terazniejszość. A to
nieprawda& Najbardziej gryzie wspomnienie tego, co było, i najbardziej gryzie obawa przed
tym, co będzie& Przed tym, co będzie& - powtórzył jakimś suchym, śmiertelnym głosem.
%7łona i młodzieniec patrzyli na niego niespokojnie.
- Dlaczego pan to wszystko mówi? - zapytał młody człowiek.
Robokszycki się zdumiał.
- Diabli wiedzą& tak sobie, aby się nam czas nie dłużył. Zresztą i tak mówię bez
sensu&
To już było prowokujące. Anioł zakląłby w tym miejscu i trzasnąłby drzwiami, ale
młodzieniec przygryzł wargi i rzekł tylko z cieniem, ale tylko z cieniem złośliwości:
- Już trzecia dochodzi&
- Trzecia! - nie wiadomo dlaczego głucho szepnął Robokszycki.
%7łona była bliska omdlenia.
Biedny młodzieniec był wyczerpany, trawiła go złość, rozpacz, strach i wściekłość. Nie
mógł patrzeć w tej chwili na tę kobietę; ona jeśli na niego spojrzała, to jak na płaza. Ale cóż
miał robić? Wstać i teraz plunąć mu w pysk? To byłaby niekonsekwencja& Trzeba to było
zrobić przed dwiema godzinami. Postawić jasno sprawę i prosić o chwilę rozmowy na
osobności? W takim razie Robokszycki trzaśnie go w pysk śmiechem i zapyta zupełnie
słusznie, dlaczego sobie to teraz właśnie przypomniał&
- Kto jest większy łajdak? - pytał sam siebie biedny młodzieniec - ja czy on? Właściwie
on, bo mnie powinien był wyrzucić przez okno& albo właściwie ja, bo powinienem był
wyjść& a jeśliby bronił, wydrzeć mu ze łba wszystkie włosy. Tylko że mnie, łotr jeden,
otumanił swoim postępowaniem& Co to za moda diabelska, co za niesłychane małpiarstwo!
- O czym się pan tak zadumał? - zapytał nagle Robokszycki.
- Ależ wcale, i owszem, słuchałem z uwagą tego, co pan mówił&
I& zawstydził się.
Robokszycki wstał tymczasem i usiadł przy pianinie. Niby grał i niby nie grał; siedział
bokiem do pianina i wodził po klawiszach jedną ręką, mówiąc w trakcie tego.
- Pan - mówił - jest młody, a każda młodość drapuje na sobie smutek jak płaszcz& Ale
pan ma w głębi duszy bujną wesołość&
- Bogdajbyś się udławił!& - myślał nieszczęśliwy człowiek.
- & bujną wesołość i radość z życia. A ja cóż? %7łycie mnie już odbiega, więc ja się do
niego garnę i do ludzi się garnę; lubię ludzi, lubię rozmowę, lubię taką jasność pogodną
właśnie, jaka jest w tej chwili między nami&
- Jezus! Maria! - jęknęło w duszy nieszczęsnej niewieście.
- & i dlatego tak mi jest z wami dobrze& - kończył smętnie.
W tej chwili żona, nie mogąc zdławić tego w głębi Piersi, buchnęła łkaniem.
- Czy cię muzyka drażni? - zapytał obojętnie.
Młody człowiek miał dość tego wszystkiego. Powstał z fotelu, oczy mu błysnęły
złowrogo i zdawało się, że roztrzaska łeb Robokszyckiemu, który ani drgnął, tylko dziwnie
popatrzył na młodzieńca. Ten spojrzał prawie że błędnie i spokojnie powrócił na dawne
miejsce.
- Pani płacze& - rzekł tonem najlżejszego wyrzutu.
Robokszycki przestał grać i zbliżył się do nich.
- Co ci jest, Zosieńko?& Cicho, uspokój się, pan gotów pomyśleć, że jest tu
niepotrzebny&
- Właśnie tak myślałem&
- O, widzisz! Właśnie tak myśli. Niech pan siada, drogi panie. Bardzo pana proszę.
Moja żona z nerwami trochę zle, ale się uspokoi. Ot i już&
Pani Robokszycka postawiła oczy w słup i ani odetchnęła głębiej.
- Państwo pozwolą, że odejdę&
- Ależ co znowu! Jest dopiero wpół do czwartej! Wie pan co? Pan podobno świetnie
czyta; zrobi mi pan przyjemność, a żona się uspokoi& Nic lepszego dla popsutych nerwów.
Młodzieniec pochylił głowę na piersi; nie rzekł ani słowa. Robokszycki podszedł do
jakiegoś stolika, wybrał książkę ze stosu, wyszukał jakieś miejsce i podał mu.
Młodzieniec spojrzał błędnie najpierw na niego, potem na nią, potem spojrzał w
książkę.
- Apokalipsa?!
- A dłaczegóż by nie? Za mało czytamy takich rzeczy, panie, stanowczo za mało, a
Apokalipsa to jest genialna rzecz. [ Pobierz całość w formacie PDF ]